100 lat życia Eufruzyny Wierzbowicz z Mejszagoły

A w sercu źródło promienia

Niezwykle ciepła, pogodna, kochana... i doskonale zorientowana w tym, co dzieje się we współczesnym świecie – tak o jubilatce wypowiadają się najbliżsi. Jej życiorys można ubrać w poetyckie słowa Adama Asnyka: Żyć to nie znaczy iść przez róże, sięgać po laury, zbierać oklaski. Żyć to znaczy przetrwać wszystkie burze, i dążyć tam, gdzie świecą ideałów blaski.

Cały wiek Eufruzyna Wierzbowicz żeglowała sprawnie po wzburzonych wodach życia, najpierw w Koniuchach, a potem w Ławaryszkach, by jedenaście lat temu zacumować w porcie w Mejszagole. Tutaj, pod troskliwym okiem syna Zygmunta, spokojnie mijają jej dni.

Urodziła się 12 sierpnia (tak zapisano w dokumentach) 1916 roku we wsi Koniuchy, jako piąte dziecko w rodzinie Weroniki (z rodu Lubartów) i Kazimierza Maciejkiańców. Oryginalne imię (z języka greckiego oznaczające „radosna”) królowych, m.in. matki Władysława I Łokietka, czy królowej Węgier, zawdzięcza cioci, która skutecznie przekonała rodziców, że Eufruzyna będzie lepsze niż Anna.

Czar wspomnień

Z przeszłości, opartej mocno na fundamentach pamięci, wyłaniają się małe anegdoty wspomnień z dzieciństwa i młodości. Zachowały się te najpiękniejsze – wspólne zabawy ze starszym rodzeństwem: Jadwigą, Zygmuntem, Heleną i Stanisławą, potańcówki, spotkania z sąsiadami.

– Kiedyś było inaczej, radośniej, ludzie nie byli tacy zazdrośni, wszyscy byli równi, zawsze zbierali się razem, młodzi byliśmy to i było wesoło. Choć i pracy było dużo, bo to w polu, no i w domu trzeba było wszystko zrobić – ze wspomnień jubilatki wyłania się obraz prawdziwej wsi spokojnej, wsi wesołej, gdzie praca była miernikiem nie tyle trudu, co satysfakcji i dobrobytu. Bo chleba, jak wspomina, nigdy im nie brakowało, a i dzielili się nim z innymi.

Rodzina właściwie była samowystarczalna, jedzenie w domu było i len rósł na łąkach... Jak Moniuszkowskie prząśniczki przędą jedwabne niteczki, tak pani Eufruzyna piękną polszczyzną przędzie opowieść o zbieraniu lnu, suszeniu, wyczesywaniu, godzinach spędzonych przy kołowrotku i tkaniu – do dzisiaj są w domu obrusy własnoręcznie utkane przez jubilatkę. Słucha się tego jak magiczną opowieść, bajkę – bo kto dziś o tym pamięta.

Chleb powszedni

Jest jeszcze inne wspomnienie, które w pewien sposób kształtuje obraz tamtych czasów. To sceny z życia szkoły w Bujwidzach, gdzie cztery lata uczęszczała mała Fruzynia. Przez dwa lata wszystkie dzieci karmione były chlebem z masłem i z solą. Przychodziły panie na specjalne dyżury i przygotowywały kanapki, które dzieci zjadały ze smakiem, a sól zabierały do domu... Nigdy więcej chleb tak nie smakował.

Albo kiedy wspólnie z siostrami sprzedawała nazbierane w lesie jagody, raz część pieniędzy oddały mamie, a za swoją część kupiły na feście pierniki – to dopiero rozkosz dla podniebienia. Do dziś to ulubiony przysmak.

Był też w życiu jubilatki epizod wileński. Dwa lata służyła w rodzinie Janiny i Mieczysława Banaszkiewiczów – opiekowała się malutką Krysią, dopomagała w gospodarstwie domowym. Za zarobione pieniądze kupiła piękne palta dla siebie i dla sióstr. Pomogła też wyposażyć siostrę, która akurat wychodziła za mąż, bo jak mawiano dobra ta, która posag ma.

Życie rodzinne

I nadszedł czas, że sama stanęła na ślubnym kobiercu. Witold Wierzbowicz jako polski żołnierz brał udział w podpisaniu aktu kapitulacji Warszawy, na mocy umowy do niewoli trafili tylko oficerowie, żołnierze zostali zwolnieni do domów. Po przejściowym obozie w Mińsku Mazowieckim (syn Zygmunt przechowuje w rodzinnym archiwum oryginalny dokument) Witold wrócił do rodzinnej wsi i w 1940 roku poślubił Eufruzynę, mieszkającą niemal po sąsiedzku. Kipisz wojenny szczęśliwie ominął Koniuchy i uwikłania historyczne, jakie dotknęły Wileńszczyznę, nie wpłynęły bezpośrednio na rodzinę Wierzbowiczów. Mieli oni własną receptę na życie – doceniać każdy przeżyty dzień i nie wymagać od losu jakichś szczególnych darów – ot, wystarczyło zdrowie i siły do pracy. Kiedy na świecie pojawiły się dzieci – najpierw syn Zygmunt (1941 rok) a później córka Regina (1948 rok), rodzina kupiła dom w Ławaryszkach. Witold był pracowitym, silnym kowalem, później przewodniczącym kołchozu, a ponieważ ukończył sześć klas szkoły otrzymał też pracę w gminie. Pani Eufruzyna nawykła do ciężkiej pracy do 1996 roku pracowała w kołchozowych ogrodach. W wieku 80 lat odebrała ostatnią wypłatę...

Tkanina chwil

Zapytana o jakieś szczególne wspomnienie opowiada, że całe jej życie to jak wzorzysta tkanina chwil, w której każda jest częścią innej. Są te bolesne, których nie brakowało, ale które przyjmowała z pokorą. W 1990 roku zmarł mąż, a kiedy już zadomowiła się u córki, to śmiertelna choroba zabrała jej ukochaną Reginę. Przyjechała wtedy do Mejszagoły, do syna Zygmunta (wieloletniego, zasłużonego nauczyciela fizyki), który też musiał zmierzyć się z chorobą żony. Po kilku miesiącach Genowefa Wierbajtis, również zasłużona nauczycielka szkoły w Mejszagole, odeszła pozostawiając w bólu męża i synów. Babcia stała się wówczas odbiciem matczynego ciepła. Wspierała, doradzała, pomagała w pielęgnowaniu małych prawnucząt. W tym czasie bowiem synowie Genowefy i Zygmunta Wierbajtisów założyli rodziny i doczekali się potomstwa: Lech i Sonata córeczki Julity, a Dariusz i Alina synka Łukasza.

Ale były też chwile wypełnione radością i obecnością bliskich. Po śmierci męża 16 lat mieszkała sama, ale bynajmniej nie była samotna. Z uśmiechem opowiada, jak niemal każdego dnia odwiedzali ją bliscy, siostry, przyjaciółki.

– A to ktoś nazbierał mi jagód, grzybów, to znów przyszedł porozmawiać, dom był przy drodze i jak ktoś szedł do sklepu to zawsze mnie odwiedzał, a ja im chrusty smażyłam... Lubię ludzi i oni zawsze garnęli się do mnie – wspomina jubilatka.

W przyszłość z pochodnią

Świadomość własnej przeszłości pomaga nam włączać się w długi szereg pokoleń, by przekazać następnym wspólne dobro – słowa św. Jana Pawła II idealnie korespondują z tym, co mówił niedawno w Krakowie papież Franciszek „jeśli chcesz być nadzieją przyszłości musisz przejąć pochodnię od swojego dziadka i babci”. Wnuki i prawnuki pani Eufruzyny mają wielkie szczęście, że mogą korzystać z mądrości i doświadczenia takiej wyjątkowej Babci. Jej pochodnia płonie światłem, które wskazuje drogę pracy, pokory, ale i radości, wzajemnego zrozumienia i pomocy. Warto tą drogą podążać, choć trudna, i miejscami wyboista. Ale takie jest przecież życie.

Dziś stulatka żartuje, że wyrzucili ją z kolejki, bo już wszyscy poumierali, a ona tyle żyje i przez to więcej nagrzeszy. Jednak najbliżsi zgodnie twierdzą, że uśmiech Mamy i Babci, jej pogodne usposobienie to lek na wszelkie bolączki dnia codziennego. Bo jak tu się nie uśmiechać, kiedy na pytanie jakie rady ma dla swoich prawnuków odpowiada: „Ja to zawsze mówię Łukaszowi, że za dużo przy komputerze przesiaduje, musi wyjść do ludzi, bo z komputerem życia nie przeżyje” – taka to stuletnia nowoczesna Babcia... prawdziwy skarb.

Monika Urbanowicz

Na zdjęciach: rodzina zorganizowała Jubilatce huczne urodziny, które rozpoczęły się Mszą św. w kościele parafialnym, do wspólnej modlitwy włączył się również wicemer rejonu wileńskiego Jan Mincewicz; Eufruzyna i Witold Wierzbowiczowie w zgodzie i miłości przeżyli razem 50 lat.
Fot.
archiwum rodzinnego

<<<Wstecz