Diamentowy jubileusz Dominika Kuziniewicza

Mówia z renku na sercy

– Dominiku, w ubiegłym tygodniu obchodziłeś diamentowy jubileusz. Od 30 lat razem jeździmy na festyny kaziukowe po Warmii i Mazurach, toteż pozwól, że ten wywiad potraktuję jako prywatną rozmowę długoletnich przyjaciół. W tych dniach napisano o Tobie naprawdę wiele, chcę jednak, żebyś sam – „z renku na sercy” – opowiedział o swoim życiu.

Szczerze powiem: nie bardzo wierzę, że to już 60 lat. Zresztą, nie tak to dużo. Dzień urodzin, to taka rzecz, kiedy w tym odliczaniu lat nie ma naszej zasługi – lata lecą i lecą. Dlatego bardziej oficjalne świętowanie planuję zrobić na 50-lecie pracy scenicznej, a będzie to za cztery lata.

Tak moje dzieciństwo się ułożyło, że od bardzo wczesnych lat poczułem smak sceny. Nawet myślałem swego czasu, że pojadę na studia teatralne do Moskwy czy Leningradu. Wtedy tam się jeździło na wyższe nauki. Ale nie pojechałem, a początki mojej „artystycznej kariery” pamiętam dobrze. Los mnie za dużo nie rozpieszczał, lecz dzieciństwo dzięki mamie, miałem takie, o którym się pamięta przez całe życie. Mieszkaliśmy na ul. Rumiankowej, na Puszkinówce, tam rodzice hodowali króliki, było ich ponad 100. Taka bliskość z miłymi zwierzątkami bardzo mi się podobała, że nawet teraz w mieszkaniu na oknie – o widzisz – hoduję tego sympatycznego zwierzaczka. W czasie wolnym chodziliśmy z mamą na spacery, czasem kąpałem się w naszej,wtedy czystej Wilence, i potem szliśmy do Cielętnika, czy Ogrodu Bernardyńskiego, nazywanego wtedy Ogrodem Młodzieżowym. Tam odbywały się różnego rodzaju imprezy kulturalne, w tym czytanie wierszy. Mama mnie namówiła, żebym przeczytał wiersz po polsku. Dzięki mamie, która mi dużo czytała, znałem ich wiele. I tam otrzymałem pierwszą nagrodę za występ – cukierek. Radość była szalona.

Mama wychowała nas z bratem w szacunku do chleba, nie można go było wyrzucać do śmieci, zresztą jedzenia też. Pamiętam kolejki po mąkę, po cukier – ludzie kręcili się jak mogli, my również. Głodu jednak nie doznała nasza rodzina. Gdy ja się urodziłem mama miała 46 lat, byłem więc takim podarunkiem losu i raczej chyba pieszczonym.

W szkole, oczywiście polskiej nr 11 na Krupniczej (teraz gimnazjum im. Adama Mickiewicza), w pierwszej klasie nauczycielka Wajczuloniene stawiała scenki – Jaś i Małgosia, Czerwony Kapturek i in. I zawsze otrzymywałem rolę czołową. Pierwszy występ dla rodziców – nogi trzęsły się, ale pamiętałem o słowach nauczycielki – nigdy nie stawaj do widowni tyłem. No i kręciłem się na różne boki, żeby tylko nie tyłem. Takie to były moje pierwsze przeżycia sceniczne.

– Potem nadszedł czas na poważne występy. Jak to się zaczęło i kogo uważasz za swego promotora, odkrywcę?

Nauczycielka matematyki Łucja Noniewicz coś we mnie zauważyła artystycznego, bo namówiła, bym poszedł do Teatru Polskiego przy Klubie Kolejarzy. Kierowała teatrem niezapomniana Irena Rymowicz. Z nią żartów nie było, była reżyserem bardzo wymagającym, impulsywnym, lecz bardzo przez nas lubianym. Nie spostrzegłem, jak otrzymałem wiodące role w „Słudze Dwóch Panów”, „Zagłobie Swatem”, również w innych spektaklach. Warsztat reżyserki pani Rymowicz pamiętam do dziś. I jeszcze – tutaj spotkałem Marysię, piękną dziewczynę, która została moją żoną. Nasza córka Basia też jest dzieckiem scenicznym.

Na spektakle często przychodził ówczesny redaktor audycji polskiej w Radiu Litewskim Romuald Mieczkowski – wypatrzył tam sobie żonę. Mnie natomiast zaproponował, żebym w radiu polskim czytał felietony Stanisława Bielikowicza, wileńskiego gawędziarza, który wyjechał do Polski i zamieszkał w Lidzbarku Warmińskim. Wydał książkę swoich gawęd. Romka do dziś uważam za radiowca z prawdziwego zdarzenia. Jakie cuda on wtedy wyprawiał ze swoją redakcyjną paczką… Ze smakiem to robili. Ja czytałem Bielikowicza 2 razy tygodniowo, listy od słuchaczy przychodziły setkami. A gdy się skończyła książka, zacząłem pisać gawędy sam. To bez wątpienia Romek Mieczkowski jest moim ojcem chrzestnym.

Drugim ojcem chrzestnym, na Polskę, jest Władysław Strutyński, mieszkający w Lidzbarku, promotor życia kulturalnego tego miasta. Jest krewnym Bielikowicza, też rodem ze stron święciańskich. To on pierwszy zaprosił nasz teatr do Polski, zaproponował radiu olsztyńskiemu czytanie moich gawęd. Przecież to on rozpoczął eksport Kaziuka z Wilna, który trwa do dziś już prawie 30 lat. Były to pierwsze święta kaziukowe przywiezione z Wileńszczyzny do Polski. Pamiętam, że w latach 1988-89 daliśmy na Warmii i Mazurach ponad 60 spektakli. Cieszyliśmy się powodzeniem, a młodzież na nas patrzyła jak na egzotykę.

Czasem myślę o tym, że w czasach dzisiejszych organizatorzy wielu imprez zapominają o tych ludziach, którzy byli pierwsi, którzy z ogromnym zaangażowaniem prowadzili pracę na niwie polskiej kultury. Mam na względzie chociażby Leokadię Drozd, ówcześnie dziennikarkę. To ona jako pierwsza zorganizowała festyn kultury polskiej, ona wysławiła w wielu miastach Warmii Kapelę Kaziuka Wileńskiego jeszcze przed Mrągowem i innymi imprezami polskiej kresowej sztuki ludowej.

Z Lidzbarkiem Warmińskim łączy mnie bardzo wiele. I ogromna wdzięczność. Tak jak nikt właśnie Lidzbark pomógł mi w biedzie. Gdy organizatorzy dowiedzieli się, że spotkało mnie nieszczęście – zapadłem na „cukrową chorobę”,w związku z czym amputowano mi nogę – organizatorzy ani na chwilę nie zwątpili we mnie i kazali przyjeżdżać. Ania Adamowicz, moja sceniczna partnerka Ciotka Franukowa, tak ładnie przy mnie tańczyła, krążyła, że widz się nawet nie domyślił, że jestem na wózku inwalidzkim. Pamiętam, jak po kaziukowym występie w kawiarni zebrali się marszałek województwa Jacek Protas, burmistrz Lidzbarka Artur Wajs, dyrektor DK Jolanta Adamczyk, zostali też zaproszeni kierownicy kliniki, sanatorium, po prostu ludzie biznesu. Był wtedy obecny Prezes „Wspólnoty Polskiej” śp. Maciej Płażyński. Naradzano się, jak mi pomóc. Dzięki nim zostałem odnowiony, leczony i z „dorobioną nogą ” mogę nadal pracować. Tym ludziom bardzo jestem wdzięczny.

Co prawda, u nas na Litwie, czy to zbiegiem okoliczności, czy z innego powodu, ale po rekonwalescencji moje audycje z Radia Znad Wilii oraz z audycji polskiej Radia Litewskiego zostały wycofane. Zostałem więc bez pracy, z nieuleczalnie chorą żoną i jeszcze uczącą się córką. Na szczęście miałem zwolenników mego gawędziarstwa, więc zapraszano mnie na koncerty, spotkania grup turystycznych. Jakoś wyżyłem. Gdy po latach zorganizowałem koncert „Powrót Wincuka” sala była przepełniona do ostatniego miejsca, a pani Apolonia Skakowska, prezes Centrum Kultury Polskiej na Litwie im Stanisława Moniuszki, ogłosiła wśród zespołów akcję dobroczynną – zbiórkę pieniężną. Zebrano! Za wszystkie dobre czyny jestem ludziom wdzięczny.

Moim największym przyjacielem jest córka Basia, prawnik. Znane jest stwierdzenie, że jeżeli Pan Bóg coś człowiekowi odbiera, to zawsze daje coś innego dobrego w zamian. 20 lat opieki nad chorą matką Basia dzieliła ze mną, również i inne kłopoty dzieliliśmy na pół. A i teraz jest zawsze do pomocy, chcąc upiększyć moje życie, wywozi mnie do miejsc wypoczynku, razem zwiedzamy najcudowniejsze miejscowości na Litwie i nie tylko. Basia – to mój wielki skarb.

– Powiedz, jak Ci się udaje co tydzień napisać felieton do „Kuriera Wileńskiego”, co tydzień pogawędzić w Radiu Litewskim w audycji polskiej? Skąd czerpiesz tematy, bo zawsze wynajdujesz coś nowego, interesującego i śmiesznego. A jeszcze od czasu do czasu masz konferansjerkę, też przecież nie z papierka czytaną, tylko z wyobraźni i elokwencji aktora tworzoną?..

Same tematy nie przychodzą do głowy. Z rana słucham wiadomości – w radiu i telewizji, potem wieczorem je utrwalam czy łapię nowe. Te informacje, które zasiadają w głowie mogą być tematem do gawędy. Najpierw robię szkielet, potem upiększam go, dodaję coś swego. No i coś tam wychodzi, wiem tylko, że ludzie czytają moje gawędy. Podobnie wiem, że językoznawcy mają wiele pretensji do mego języka i stylu. Ale ja przecież nie jestem językoznawcą, a artystą, który wywołuje śmiech, tworzy dobry nastrój. Można sobie wyobrazić, jaka byłaby reakcja widza, gdyby taki człowieczek z podwileńskiej wsi mówił z warszawskim akcentem. Mogę zadać pytanie, dlaczego górale tak pielęgnują swoją gwarę, nawet ksiądz kazania gwarą mówi, to dla nich jest zaszczytem, podobnie jak Żmudzini też kultywują swój język, wydają w gwarze książki itd. Nie musimy wstydzić się naszej gwary, zresztą nikt nie każe jej używać na co dzień. Dla mnie jest ważna reakcja widza podczas konferansjerki, którą też badam od pierwszych na scenie słów „Kochanieńkie moje”, jaki styl dla tej sali wybrać – czy nieco rubaszny, czy bardziej intelektualny. Bo każda sala jest inna.

– Czego oczekujesz od swego widza?

Bardzo cenię widza, bardzo chcę, żeby odpoczął, żeby wychodził z koncertu w dobrym nastroju. I, jako człowiek dawnej daty, czekam na listy od niego. Zwykłe listy, pisane na papierku, jak za dawnych czasów, mogą być kierowane na Dom Polski. To mnie bardzo doda otuchy w pracy. No i spotkajmy się za 4 lata na moje, wincukowe pięćdziesięciolecie. Do zobaczenia.

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciach: przed 35 laty Marysia i Dominik, wówczas aktorzy Teatru Polskiego w Wilnie, zawarli związek małżeński; ze swoim największym skarbem – córką Basią.
Fot.
archiwum rodzinnego

<<<Wstecz