Rozmowa z popularną polską piosenkarką ANNĄ JURKSZTOWICZ

Muzyka rozrywkowa powinna mieć znamiona artyzmu

Powróćmy na chwilę do Mejszagoły sprzed kilku tygodni, kiedy gwar zaprzyjaźnionych głosów mieszał się ze śpiewem płynącym ze sceny, a taniec porywał do skocznego mazura. Na zakończenie „Święta Miasteczka” odbył się koncert zupełnie inny od tych, które towarzyszą zazwyczaj takim uroczystościom. Nostalgiczny recital Anny Jurksztowicz w dworze Houwaltów był perłą w koronie wydarzeń.

Przyjazd piosenkarki i jej męża Krzesimira Dębskiego zorganizowało Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” na prośbę posłanki Rity Tamašunienė. Skorzystaliśmy z tego wyjątkowego spotkania i zapytaliśmy Annę Jurksztowicz o jej drogę sceniczną, o wrażenia z Wilna, i o... „Diamentowy kolczyk”...

– Jaki był początek Pani artystycznej drogi?

Śpiewam od dziecka. Jako dwunastoletnia dziewczynka już śpiewałam w zespole wokalnym muzyki dawnej „Musicus Poloniensis”, później w chórze. Przy okazji zachęcam Państwa, żebyście, gdy tylko macie okazję, śpiewali w chórze. Jest to najprzyjemniejsza i najszlachetniejsza forma spędzania czasu. A jeśli ktoś planuje być muzykiem – to nie ma lepszej możliwości, by nauczyć się kochać muzykę. Śpiew chóralny jest najlepszym początkiem drogi.

– A potem „Diamentowy kolczyk”?

Rzeczywiście od tej piosenki zaczęłam śpiewać zawodowo. Choć po drodze studiowałam śpiew operowy. W międzyczasie jednak ogarnęła mnie fascynacja jazzem i ta muzyka stała się bliska mojemu sercu. Ale ten Diamentowy kolczyk, jeden mały jasny punkt na nonsensu tle ciągle wzbudza emocje. Dla niektórych par jest wyznaniem miłości, dla innych wspomnieniem młodości... Ja też mam sentyment do tej piosenki.

– Udaje się połączyć jazz z muzyką pop?

Tak właściwie cały czas oscyluję pomiędzy tymi gatunkami muzycznymi. Staram się, by muzyka rozrywkowa miała znamiona artyzmu, żeby to była piosenka artystyczna, która dziś jest coraz rzadziej wykonywana. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest niszowa, bo nie można jej usłyszeć w radiu – trzeba się wybrać na koncert.

– A jednak piosenki „Hej Man”, „Stan Pogody”, „Zmysły precz”, nuci już kolejne pokolenie. W czym tkwi tajemnica „długości życia” piosenki?

To oczywiście złożony proces i wkład pracy wielu osób – począwszy od autora muzyki i tekstu, a skończywszy na wykonaniu. Piosenka musi pasować do głosu. W śpiewie wyrażam emocje i to zawsze doskonale słychać, dlatego na koncertach ciągle publiczność prosi o „Zmysły precz” – utwór z filmu „Kingsajz”.

– Ma Pani szczęście do autorów...

Muzykę komponuje Krzesimir Dębski – najlepszy kompozytor, skrzypek jazzowy (znajduje się na liście dziesięciu najlepszych skrzypków na świecie), dyrygent, aranżer i producent muzyczny. Wiele tekstów napisał dla mnie Jacek Cygan – ten duet stworzył najlepsze piosenki, a ja je zaśpiewałam. Nie wszystkie utwory udało mi się nagrać. Krzesimir skomponował „Dumkę na dwa serca”, ale producenci uznali, że jestem... za stara i to nie wyjdzie dobrze, a miałam wtedy 34 lata (śmiech). Często więc na spotkaniach z publicznością wykonuję pierwotną wersję...

– Zaśpiewała Pani wiele piosenek do filmów i seriali. Czy trudniej się śpiewa takie „zamówione” utwory?

Najważniejsza jest forma takiej piosenki – musi być ona bardzo krótka, najczęściej ma określony z góry czas. I w takiej maleńkiej formie wszystko musi się zmieścić: i tempo, i rozwinięcie, i punkt kulminacyjny, zakończenie, i jeszcze wszystko musi być melodyjne i wpadać w ucho. Ale udało nam się nagrać kilka takich piosenek, i mimo iż seriali czy filmów już nie ma, piosenki funkcjonują dalej, żyją swoim życiem, a nawet wchodzą do codziennych powiedzonek, jak na przykład „Gorzki lek najlepiej leczy” z filmu „Na dobre i na złe”. Zawsze staram się poprzez piosenkę przekazać jakieś ważne treści i dopóki będzie mi się chciało to robić będę dostrzegać potrzeby ludzi i na te potrzeby odpowiadać.

– Państwa syn Radzimir poszedł wprawdzie w ślady rodziców, ale idzie własną ścieżką...

Zaczął od tego, że jako Jimek wygrał konkurs na najlepszy miks utworu „End of Time” Beyonce. Gwiazda wybrała zwycięzcę. Jesteśmy z niego dumni, bo jest bardzo dojrzały i doskonale wie, co ma robić. Jak był młodszy często z nami podróżował, nawet grał, ale teraz się odciął – mówi, że „nazwisko już ma, a teraz musi zapracować na image”. Ale jesteśmy też dumni z naszej córki, Marii. Wprawdzie skończyła szkołę muzyczną i gra na skrzypcach, ale studiowała filozofię i prawo, jest adwokatem.

– Łączy Pani rodzinę przy wspólnym stole?

Rozumiem, że to nawiązanie do mojej pasji kulinarnej (śmiech). Zgromadziłam dużą wiedzę na ten temat i chciałam się tym podzielić z innymi. Założyłam bloga kulinarnego, a później poszerzyłam to o książkę. To, co jemy, wpływa na nas samych. Istnieje wiele teorii, że poprzez pokarm osiągamy różne stany duchowości, a dla mnie – osoby nieodłącznie związanej z muzyką, to muzyka jest pokarmem dla duszy... I wszystko jakoś się tak łączy. Dlatego powstała książka „IQchnia, czyli jak inteligentnie jeść i pić”. Bo stół powinien być miejscem łączącym i scalającym rodzinę.

– Jakie wrażenia wywiezie Pani z Wilna?

Należę do pokolenia, które ma ogromny sentyment do tego miasta. Mam wielu przyjaciół w Stanach pochodzących z Wileńszczyzny i często w rozmowach przewija się motyw miasta młodości i romantyzmu... Lubię spacerować po cmentarzu na Rossie – to niemal symbol narodowy. Wzruszam się wszystkimi przejawami polskości, są sklepiki gdzie można porozmawiać po polsku, ludzie są serdeczni. Cieszę się, że znalazłam się w Mejszagole. Z przyjemnością obejrzałam wystawę o dworach, bo tak już jest, że w sercu Polaków mocno tkwią te dwie kolumny podtrzymujące dom, owa duma i szlacheckie pochodzenie nieodłącznie nam towarzyszą. Imponujące, że dba się o ocalanie historycznych miejsc. Tym bardziej jest mi miło, że pierwszym koncertem w odnowionym dworze był nasz recital.

– W 2014 roku wydała Pani płytę „Poza czasem”. Czy odkryła Pani w niej siebie?

Nie chciałam robić kolejnej podobnej płyty, takiej jak wszystkie inne na rynku. Już w czasie pracy nad nią, w studiu w Ameryce czułam, że ta muzyka mnie wzrusza… Pomyślałam, że będę dobrym przekaźnikiem tej energii. Zaśpiewał ze mną międzynarodowy chórek złożony z Amerykanów, Włochów, Niemców; ich akcent, czasami słyszalny w piosenkach, zupełnie nie przeszkadza, bo oni sami chcieli ze mną śpiewać po polsku. Muzyka opowiada emocje swoim własnym językiem. To jest moja niemal w pełni samodzielna płyta. Umieściłam na niej jeden stary utwór Krzesimira, który mnie inspirował – „Pieśń bao­babu”. Słowa napisał Jacek Skubikowski, więc wprowadziłam w życie piosenkę nieżyjącego już autora… Przez wiele lat tworzyliśmy razem. Teraz przyszedł czas na zmiany, bardziej się koncentrujemy na własnych projektach. Trzeba mieć świadomość, jak rażące działanie potrafi mieć muzyka. Uwielbiam spotkania z ludźmi na koncertach, kontakt z nimi. Motto płyty zaczerpnęłam ze słów Antoine de Saint-Exupéry’ego „Jest tylko jeden problem, jedyny: odkryć na nowo istnienie życia duchowego, które jest czymś wyższym jeszcze od inteligencji i tylko ono byłoby w stanie zadowolić człowieka.”.

Rozmawiała Monika Urbanowicz

Na zdjęciu: Anna Jurksztowicz w Mejszagole.
Fot.
Marian Dźwinel

<<<Wstecz