Wieści o śmierci „tego tworu” są przesadzone

Obawiam się, że chybotanie unijną łodzią może niedługo stać się ulubioną rozrywką politycznej fauny z coraz liczniejszych krajów członkowskich UE. Zwłaszcza, że dali nam Brytyjczycy przykład, jak chybotać mamy.

Sęk w tym, że zabawa to może i przednia, ale kompletnie szczeniacka. Godna pryszczatych małolatów, którzy nie zdają sobie sprawy, że w ten sposób nie tyle imponują towarzyszom podróży, ile narażają na niebezpieczeństwo i ich, i swoje własne – wcale wygodnie w tej łodzi umoszczone – tyłki. Dlatego Nigela Farage´a, który po zwycięskim dla niego referendum w sprawie Brexitu, z rechotem ogłosił, że „Unia Europejska się rozpada i umiera”, a też cieszył się publicznie na samą myśl, że następnymi opuszczającymi „ten twór” będą być może Szwecja, Dania, Austria oraz Włochy, uważam za szkodliwego idiotę. Myślałby kto, że „ten twór” wyrósł na tyłku Wielkiej Brytanii jakoś niepostrzeżenie i podstępnie. Że nie uczestniczyła ona w jego powstawaniu, kształtowaniu, rozszerzaniu, procesach legislacyjnych, tworzeniu mechanizmów, modeli funkcjonowania oraz powoływaniu organizacji, instytucji i organów. Nie dziwię się więc, że liczni deputowani z innych krajów wygwizdali Farage´a, gdy ten, podczas specjalnej poświęconej Brexitowi sesji PE, rzucił im mściwie: „Wasz projekt polityczny i wasza waluta ponoszą porażkę”. Aż trudno uwierzyć, że do niedawna „wyjście po angielsku” oznaczało dyskretne wycofanie się. Bez pożegnania, ale też bez inwektyw rzucanych w stronę towarzystwa, z którego się jeszcze definitywnie nie wypisało.

Brexit to zmienia. No cóż. Życzmy Brytyjczykom wielkich sukcesów na nowej drodze bez unijnych kajdanów. Dziw tylko, że główni popychacze swojego kraju ku upragnionej pozaunijnej wolności tak haniebnie i masowo pierzchają przed jej smakowaniem. Na czele z Farage´m, który ogłaszając o rezygnacji z kierowania swoją partią i z udziału w polityce w ogóle (a z mandatu w PE jednak nie) przyznał się do tego, że jest zwyczajnym bajerantem i tchórzem. A jeszcze kilka dni temu wydawało się, że nie może być większego blamażu niż wycofanie się z kandydowania na stanowisko premiera Wielkiej Brytanii innego wielkiego zwolennika Brexitu, porównywacza UE do nazistowskich Niemiec, konserwatysty Borisa Johsona. A przecież i ten – policzywszy wszystkie zadania, z jakimi będzie musiał zmierzyć się nowy premier – ocenił skromnie: „Tą osobą nie mogę być ja”. Żenada żenadą pogania. Ustępujący David Cameron, który swoje drapnięcie przed misją rozpoczęcia i nadzorowania procedury występowania Wielkiej Brytanii ze Wspólnoty zapowiedział jako pierwszy z tej trójki, przynajmniej miał alibi. Co prawda, to właśnie on rozpalił ogień pod tyglem z tą kaszą-bre(xit)eją, której nikt z jej głównych kucharzy nie chce teraz jeść, no ale ten (przynajmniej oficjalnie) był zwolennikiem pozostania jego kraju w UE. A więc przegrał. W dojrzałych demokracjach przegrani ustępują.

Jestem fanką Unii Europejskiej. Dla mnie ona nie „wasza” tylko „nasza”. Z całą niedoskonałością inwentarza, który też przecież nie został spuszczony z kosmosu, a jest efektem naszej wspólnej „radosnej” twórczości. Absurdalne dyrektywy regulujące krzywiznę ogórka czy uznające, że ślimak jest rybą, a marchewka owocem, też do tego arsenału należą. Ale to bzdety, które można skorygować. Podobnie jak naprawdę poważne mankamenty Wspólnoty, które wychodzą „w trakcie prania”. Ale nie przysłaniają mi one zalet i dobrodziejstw UE, które wszyscy znamy i z których Brytyjczycy też korzystali.

Dlatego mam nadzieję, że wieści o śmierci „tego tworu” są mocno przesadzone. I życzę mu – niezależnie od tego czy po Brexicie skręci w kierunku zacieśniania współpracy, czy w stronę większej suwerenności poszczególnych państw (byleby bez warcholstwa, awanturnictwa i kierowania się wyłącznie narodowymi egoizmami) – dożycia takiej chwili, gdy Brytyjczycy poproszą się z powrotem.

Lucyna Schiller

<<<Wstecz