Latem na Zatroczu, w Połądze, Trokach… (2)

Dotrzeć na przełomie XIX-XX w. z miasteczka Połąga do morza łatwo nie było. Piaszczysty i grząski teren bardzo utrudniał chodzenie (na tę okazję szyto specjalne buty), a i deptak miejski urządzono nie od razu. Jakiś więc czas korzystano ze specjalnych szyn z przytwierdzoną platformą z ławkami. Natomiast młodzież i płeć męska udawała się w kierunku Bałtyku na niewysokich, lecz wytrzymałych żmudzkich konikach hodowanych w pobliskiej Kretyndze Józefa Tyszkiewicza (zm. w 1892 r.). W testamencie nadmorski kurort Połąga (początkowo wioska rybacka) zostawił on synowi Feliksowi. Władysław dostał Landwarów, Józef (junior) – Zatrocze, Antoni – Kojrany, a Aleksander, jako najstarszy, dziedziczył po ojcu Kretyngę.

Dobrze urodzone panie w kraju i za granicą poznawano nie tylko po nieopalonej twarzy czy rękach, ale i zepsutych zębach. Chłopki nie miały pieniędzy na rękawiczki i kapelusiki, a tym bardziej na słodycze. Ciekawe, że nawet wśród wysoko urodzonych panowało powszechne przekonanie, że kąpiel w lecie w morzu czy jeziorze całkowicie wystarczy, co bardzo raziło na przykład francuskich guwernerów i guwernantki. Urodzona pod koniec XIX w. Tyszkiewiczówna wspomina siebie jako nastolatkę: Co do higieny i mycia, nikt nad tym nie czuwał. Często byłam brudna, szczególnie zimą, bo mycie w zimnej wodzie i w zimnym pokoju nie jest przyjemnością. W niedziele było inaczej. Pokój był lepiej nagrzany i cieplej było w kącie, gdzie stał półokrągły basen na nóżkach.

Już na początku XX stulecia w miejscowościach wypoczynkowych były placyki zabaw i ogródki z przyrządami sportowymi dla dzieci. Przychodziły tu ze służącymi, nianiami i nauczycielkami. Rodzice przecież mieli prawo odpocząć i spędzali czas na spacerach, w kawiarniach, czytelniach, wystawach, przejażdżkach stateczkiem (na pocz. lat 90-tych XIX w. kursował z molo połągowskiego) i konnych lub grając w modnego krykieta czy tenisa. W Połądze były pensjonaty I i II klasy, ale też kąpiele w Kurhauzie dzieliły się na I i II klasy. Wszystko zależało nie tyle od pieniędzy, ile nazwiska i herbu. Bogatsi ziemianie i śmietanka arystokratyczna albo miała własne prywatne wille albo je wypożyczała, niekiedy na cały sezon.

Wynajmowano też kwatery prywatne. Także w Druskienikach i Trokach. Wszędzie, gdziekolwiek płynęła choć jakaś woda. W sezonie letnim szukano nie tylko ochłody w wodzie, ale i chciano wyzwolić się od nadmiernych warstw ubrań, by nacieszyć się słońcem. Nic więc dziwnego, że wileńskie „Słowo” w ślad za opinią księży beształo te, co ubierały się nieskromnie na pokaz „wystawiając swe członki i skórę” (chodziły z gołymi łydkami, nosiły przykrótkie spódnice i przejrzyste suknie, obnażały ręce i miały zbyt głębokie wycięcia przy szyi). Na dodatek w takt przygrywających zwykle wieczorami orkiestr w miejscowościach wypoczynkowych tańczyły nieprzyzwoite tańce typu charleston. Mężczyźni przynajmniej starali się zachować jakieś pozory. O kobietach pisano, że niczego takiego zaprzestać nie mogły. Chyba tylko „na rozkaz modystek paryskich i ich żurnalów”. Jak zauważono w dziewiętnastowiecznym liście pisanym po kilkudniowej skutecznej kuracji odbytej w Druskienikach, na wczasach „brzydkich kobiet nie było, same młode i ładne, jak towar na wystawie”.

Już w XVII w. hrabia Wacław Potocki napisał wiersz „Jaka woda najlepsza”, doradzając dokąd najlepiej się udać. Woda morska dobra była „na parchy i świerzby”, ale przecież ludzie mają i inne problemy. Wileńszczyzna, głównie ta z mniejszą zawartością portfela wypoczywała nad Wilią (w Werkach), Niemnem, Niewiażą, Czeremuszką, Kierozią, Szukinią i jeziorem Narocz, gdzie nawet było nowocześnie urządzone schronisko turystyczne. Do I wojny światowej popularny był Landwarów, gdzie spacery po hrabiowskim parku i wokół sztucznie wykopanego jeziora, wybudowana przez Tyszkiewiczów pierwsza prywatna kawiarnia na Litwie o nazwie „Riviera” i pokazy muzyków grających dla publiczności na łódkach pływających po akwenie wodnym ściągały tłumy.

W międzywojniu, ze względu na warunki przyrodnicze i bliskość Wilna, przede wszystkim jednak przyciągały Troki. Bardzo modne, także wśród ziemiaństwa, były pikniki na wyspie Jeziora Trockiego, dokąd docierano łódką. W miasteczku działał Oddział Ligi Morskiej i Rzecznej, ze zbudowaną własną przystanią i flotą jachtów. Rokrocznie mnóstwo ludzi, w tym gości z Warszawy, Kijowa i Petersburga przyciągały regaty odbywające się w sezonie na Jeziorze Trockim.

Starsi wiekiem mawiali: Woda leczy stare ciała. W Trokach okazji by wejść do wody nie brakowało. Przy okazji można było poradzić się lekarza. Małosolne ogórki hodowane tu przez Karaimów (podobno zalewane w beczułkach wodą z jeziora), starka i świeżo wędzone węgorze leczyły lepiej aniżeli doktor.

Przed II wojną światową coraz popularniejsze były sporty i ćwiczenia gimnastyczne, a jednak zjeżdżano się nad trockie wody w ubraniach ostatniego fasonu, na dodatek w towarzystwie przyjaciół i przyjaciółek. Zatrzymać się można było na kwaterach prywatnych, także w pobliskim Landwarowie, gdzie przy stacji kolejowej był nawet hotel z restauracją. Skoligaceni lub zaprzyjaźnieni z Tyszkiewiczami mogli liczyć na gościnność Zatrocza.

W Trokach popularną atrakcją była możliwość łowienia ryb i raków, gdyż brzeg od strony miasteczka należał do magistratu, a nie do Tyszkiewiczów. Przede wszystkim na wzór dawnych sposobów leczniczych, na życzenie urządzano na prywatnych podwórkach zdrowotne kąpiele w ciepłej, dobrze osolonej wodzie w dębowych beczkach. Troki to nie Druskieniki, więc sól była nie zawsze. Ale ciepła woda jak najbardziej pożądana. Wierzono, że ciepła kąpiel jest dobra nie tylko na choroby skórne, reumatyzm i nerwy, ale i „dworską niemoc”, czyli chorobę francuską – syfilis. Już szesnastowieczny wydany drukiem traktat medyczny pt. Przymiot stwierdził, że bardzo „na haniebną francę cieplice pomagały”.

Wyjazdy do niekoniecznie kuracyjnych wód, plaże i plażowanie w okresie międzywojennym były tak popularne, że ktoś wpadł na pomysł, by w modnej wileńskiej kawiarni „Czerwony Sztrall” na Mickiewicza urządzić sztuczną „kałużę nie większą niż po deszczu” i nasypać trochę piasku, aby ludziska nie mogący się obyć bez plażowania nie musieli poza sezonem opuszczać Wilna na rzecz cieplejszej zagranicy, lecz pozostając na miejscu cieszyć się życiem „w strojach prawie Adamowych” („Słowo”).

W dzisiejszych czasach wydawałoby się żyjemy lepiej mogąc skorzystać ze słońca Turcji czy Egiptu. Tymczasem już przed nami inni tam byli. A my na nowo dla siebie odkrywamy to, co już zostało odkryte przez naszych poprzedników. Gdzie kurorty i letniska, tam zawsze był hazard, trunki i bufety z przekąskami, „artyści, komedianci, doktory, szulery, marcybelle, wędrujący prorocy i wróżbici czyhający na ludzką naiwność” – pisał w XIX w. hrabia Tyszkiewicz, notabene sam chętnie korzystający z wód kuracyjnych. Gdzie tłum i zabawa – czytamy we wspomnieniach, tam żuliki różnej maści i panie szukające opieki. Czyli, jak to się dzisiaj z humorem mówi: Turnus mija, a ja niczyja.

Liliana Narkowicz

Na zdjęciach: przystań nad Wilią w Wilnie (1905); w Zatroczu na wakacjach u babuni Józefowej Tyszkiewiczowej (1930).
Fot.
archiwum autorki

<<<Wstecz