My szabelką, oni rakietką – aby nie gruchnęło

„Nie powinniśmy teraz podgrzewać atmosfery poprzez głośne wymachiwanie szabelką i wojenne okrzyki” – tak szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier podsumował ostatnie manewry na wschodniej flance NATO.

Swoimi wypowiedziami dla niedzielnego wydania „Bilda” usiłował popsuć dobry nastrój wszystkim sojusznikom, którzy lubią symulować zabawę w wojenkę. Myślę, że bez skutku. Nie sprawdzałam, jak na wypowiedź Steinmeiera zareagowała Warszawa, ale jestem pewna, że Wilna taka gadka-szmatka do refleksji nie skłoni. Zwłaszcza, że nasza prezydent akurat nie może się nacieszyć z „odstraszającej funkcji” rozlokowania na Litwie batalionu NATO i spodziewanych decyzji warszawskiego szczytu Sojuszu, które, jej zdaniem, też „stworzą możliwość do odstraszenia sąsiadów”.

Cóż, nie od dziś wiadomo, że Dalia Grybauskaitė należy do tych przywódców, którzy hołdują znanej mądrości rzymskiego historyka Liwiusza: „Chcesz pokoju, gotuj się do wojny”. I ona się gotuje. Własną osobą dopiero co dodawała animuszu żołnierzom z brygady piechoty zmechanizowanej „Geležinis vilkas”, którzy wspólnie z kolegami z 10 innych krajów Sojuszu prawie przez miesiąc ćwiczyli wspomniane na wstępie „wymachiwanie”. Wojsko jest właśnie po to, by w czasie wojny walczyło, a w czasie pokoju ćwiczyło, ale nasze symulowało działania bojowe pod groźną nazwą „Cios mieczem 2016” („Kardo kirtis 2016”).

U nas „cios mieczem”, w Polsce 10-dniowe manewry pod nazwą „Anakonda-16”, w których wzięło udział ponad 31 tys. żołnierzy z 23 krajów, w tym przedstawiciele formacji o trudnej do wyartykułowania nazwie LITPOLUKRBRIG (litewsko-polsko-ukraińskiej brygady), a i Bundeswehry też. Rosja nie pozostała dłużna. Odpowiedziała rozpoczęciem „niezapowiedzianego sprawdzianu gotowości bojowej” swoich sił zbrojnych i połajanką z NATO o region Morza Czarnego. Nie dziw, że Steinmeierowi zrobiło się jakoś zimnowojennie. Nie zdzierżył. Zrugał, żal, że tylko swoich.

„Myli się ten, kto uważa, że zwiększy bezpieczeństwo za pomocą symbolicznych parad czołgów na wschodniej granicy Sojuszu” – rzucił w wywiadzie dla „Bild am Sonntag” dodając, że „byłoby dobrze, gdybyśmy nie dostarczali na darmo pretekstów do odgrzewania dawnych konfrontacji”. Nie powiem, żeby cały niemiecki polityczny establishment był stanowiskiem swojego ministra spraw zagranicznych zachwycony. Nie na próżno jego rzecznik tłumaczył, że jego szefowi chodziło nie tyle o same manewry, ile o ich otoczkę. Zamieszczane w internecie i wykorzystywane w celach propagandowych obfite galerie zdjęć ze wspomnianych parad czołgów, czy w ogóle nadanie ćwiczeniom nazwy groźnego węża, który wchłania i pożera swoich wrogów.

Mnie w wywiadzie Steinmeiera zabrakło właśnie odniesienia się do postaw Rosji. Ta wszak też jest mistrzem w wymachiwaniu... nie tylko zresztą szabelką, ale nawet rakietką (i nie chodzi tu o rakietkę Szarapowej). Ale generalnie stanowisko szefa niemieckiego MSZ mi imponuje. Ktoś musi podjąć chociażby próbę nazwania tego szaleństwa po imieniu. Bo jak będziemy nadal ustawiać te swoje arsenały i armie naprzeciwko siebie, by prężyć lufy i muskuły, w pewnym momencie wystarczy iskra, by gruchnęło. I nie trzeba Steinmeiera wyzywać od tchórzy. W jego arsenale, co prawda, nie ma wojowniczych poz, za to znany jest ze swojego zaangażowania w pokojowe rozwiązanie konfliktu między rosyjskimi separatystami i Ukraińcami we wschodniej Ukrainie. Wkrótce zaś jako przewodniczący Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie zamierza odwiedzić inny niekoniecznie spokojny region – Armenię, Azerbejdżan i Gruzję, gdzie Rosja również walczy o wpływy. To chyba lepsze niż wojenne okrzyki, bo te – jakkolwiek groźnie by brzmiały – mogą stracić swoją odstraszającą moc, a wówczas... strach pomyśleć.

Lucyna Schiller

<<<Wstecz