Bronić demokracji której nie ma

Już za kilka tygodni w Warszawie odbędzie się międzynarodowa impreza, która może stać się najważniejszym politycznym wydarzeniem dla całego regionu na długie dekady. Szczyt NATO w stolicy Polski ma radykalnie poprawić stan bezpieczeństwa swych członków z tzw. wschodniej flanki.

Nie trzeba powtarzać, że jednakowo duże oczekiwania ze Szczytem wiąże zarówno Polska, jak i Litwa. Społem oczekujemy bowiem natowskich baz, amerykańskich żołnierzy, wojskowej infrastruktury, ciężkiego sprzętu. Ma to realnie wzmocnić nasze bezpieczeństwo, a Amerykanom i Europejczykom zagwarantować stabilną demokrację w tej części Starego Kontynentu. O tym polska i litewska dyplomacja mówi amerykańskim sojusznikom jednym głosem, zdając sobie sprawę, że do nich należy decydujący głos.

Jednak władze Litwy zabiegając o większe bezpieczeństwo militarne dla swego kraju ze strony Amerykanów wydają się jednocześnie uprawiać wolną amerykankę, gdy chodzi o inny ważny element wewnętrznego bezpieczeństwa i miru domowego, że tak określę stosunki narodowościowe w naszym państwie. Litwa jest państwem wielonarodowościowym, więc – co oczywiste – jego bezpieczeństwo łączy się też z zagwarantowaniem europejskich praw (albo, jak ktoś woli, uczciwych praw) dla mniejszości narodowych tak, by się czuli bezpiecznie w swej ojczyźnie. I oficjalnie litewscy politycy to deklarują. Każdy nowy rząd, gdy tylko podejmuje swą misję, obrzędowo wręcz zarzeka się, że wkrótce rozwiąże znane mu problemy mniejszości i wszystko odtąd będzie fajnie.

Weźmy chociażby miłościwie nam panujący od trzech i pół lat rząd Butkevičiusa. Wpisał on nawet do programu rządowego na wniosek AWPL znane wszystkim i wszystkim oczywiste postulaty mniejszości narodowych dotyczące ich oświaty w języku ojczystym i używania publicznego rodzimej mowy. Ba, po pewnym czasie nawet, gdy władzę w stolicy przejął duet liberalno-konserwatywny z przystawkami i zaczął po chuligańsku gnębić szkoły mniejszości narodowych (co w języku urzędniczym nazywa się optymalizować i reorganizować), to rząd w odpowiedzi wydłużył termin wykonania Ustawy o oświacie do roku 2017, by dać stronom szansę na dogadanie się. Do Warszawy, oczywiście, zaczęto słać sygnały, że jest to akt dobrej woli, której nie zabraknie przy rozwiązywaniu spraw litewskich Polaków.

Nie zdążył jednak wspomniany akt dotrzeć do miasta nad Wisłą, a już treść jego intencji wisiała na kołku przed europejską siedzibą władz Wilna, które je tam ją zawiesiły twierdząc, że w nosie mają, co litewski Sejm czy rząd uchwalają. W Wilnie to oni są władzą i robią to, co uznają za słuszne. Czyli optymalizują natychmiast, bez żadnej zwłoki i, naturalnie, bez pytania o zdanie samych „optymalizowanych”. Benkunskas z Szyłokarczmy, który dopiero wskoczył w buty wicemera Wilna, dał tym samym bardzo dobitnie premierowi do zrozumienia, by spadał na drzewo. Teraz Butkevičius ma alibi. Tłumaczy się tym, którym obiecywał, że chciał jak najlepiej, ale Benkunskas z Szyłokarczmy go nie słucha. Ja jednak w tym miejscu rządzących chciałbym zapytać: „Kur yra problema?”. Bo chyba jest problem. Problem państwa, które jest z dykty, w którym rząd nie rządzi i dlatego nie może spełnić swych międzynarodowych zobowiązań. Czy może problem polityków ulepionych z plasteliny, których byle oszołom czy tautininkas może wychylić w dowolną stronę. Piszę tak, bo wszyscy przecież widzimy, że gdy przychodzi czas na podjęcie decyzji nawet w najbardziej oczywistych sprawach (jak, powiedzmy, pisownia nazwisk czy uczciwa matura dla szkół mniejszości narodowych), to politycy nagle dostają niczym nieuzasadnionego, jakiegoś aberracyjnego wręcz lęku. Boją się, że polskie literki zdemolują prastary litewski alfabet, a maturzyści szkół mniejszości narodowych lepiej wypadną od szkół litewskich, gdy będą zdawać egzamin z tego, czego ich uczono.

Amerykańscy dyplomaci reagując na akcje protestu pod ich ambasadą rodziców i uczniów broniących swych szkół (były już ich spotkania z polskimi przedstawicielami w tzw. Radzie Mniejszości Narodowych przy Departamencie Mniejszości Narodowych) pewnie mają spory problem. Trudno im zrozumieć, że uczniowie szkół mniejszości narodowych mogą być wywaleni z własnej szkoły, bo ktoś inny ma na nią chrapkę, czy że ktoś nie może nazywać się tak, jak właśnie się nazywa, bo należy do obywateli nielitewskiej narodowości.

Amerykanie chcą bronić Litwy jako swego sojusznika, ale też Litwy jako strefy demokracji i praw człowieka w europejskim rozumieniu przed wschodnimi reżimami. Ale jak bronić demokracji, której nie ma?

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz