70-lecie święceń kapłańskich księdza Antoniego Dilysa

Powołany na żniwo Pańskie

Ksiądz Antoni Dilys, wielce szanowany przez pokolenia wierzących Wileńszczyzny człowiek i kapłan z powołania – najstarszy duszpasterz archidiecezji wileńskiej – 16 czerwca obchodził 70-lecie święceń kapłańskich. Z okazji dostojnego jubileuszu w kościele śś. Piotra i Pawła, w którym posługę duszpasterską pełnił ponad 15 lat i już 7 lat posługuje jako ksiądz rezydent, odbyła się uroczysta Msza św., celebrowana przez metropolitę wileńskiego abp. Gintarasa Grušasa.

W ciągu ostatnich lat razem z zacnym Jubilatem przeżywaliśmy chlubne rocznice Jego życiorysu, które znajdowały odbicie na łamach „Tygodnika Wileńszczyzny”. Dzisiaj, składając ks. Antoniemu Dilysowi z głębi serca płynące życzenia, przekazujemy głos naszym Czytelnikom, Jego przyjaciołom, parafianom.

Mniej więcej 16 lat temu synek przedszkolak zapytał mnie: Mamuś, a co to takiego, papież? Nie chcąc wdawać się z małym w dyskusję na odczepnego powiedziałam, że to starszy wiekiem i mądry ksiądz. Któregoś dnia w progu katedry wileńskiej spotkaliśmy naszego znajomego księdza Antoniego Dilysa. Mamo, papież! – wykrzyknął radośnie mój Karol.

Pamiętam, że ksiądz Antoni, słysząc te słowa, szczerze się uśmiechnął i, o czym powiedział mi później, bardzo się uradował. Z rozmowy dowiedziałam się, że zawsze marzył, by w hierarchii kościelnej być kimś więcej aniżeli tylko księdzem proboszczem. Jednak każdemu z nas jest pisany własny los. Nie możemy mieć wszystkiego, bo byśmy nie mieli, gdzie to położyć. Przecież jeszcze przed Chrystusem zostało powiedziane: Temu kto wie, że wystarczy co wystarczy, zawsze wszystkiego wystarczy.

Jeden z byłych redakcyjnych kolegów kiedyś zauważył, że ks. Antoni jest: Trochę próżny, bo lubi, żeby o nim pisano w gazetach, mówiono w radiu, z przyjemnością pozuje do fotografii. A jeszcze, jak podpatrzyło moje młodsze dziecko: Lubi podjadać smaczne cukiereczki. Od siebie dodam, że ksiądz, niczym małe dziecko, nie znosi przegrywać. Dotyczy to przede wszystkim gry w szachy, które uwielbia i które są jego ulubioną formą spędzania czasu wolnego (ćwiczenia umysłu). Niejednokrotnie miałam okazję godzinami obserwować, jak ks. Antoni się pocił przegrywając, jak śmiał się od ucha do ucha „zaszachowując” króla przeciwnika, zwycięsko ogłaszając mat, jak nie tolerował remisu, namawiając do zagrania jeszcze raz. Oczywiście, z nadzieją, że to właśnie on i wygra.

Jednak jeżeli to miałyby być jedyne „grzechy” księdza Antoniego, to i tak powiem, że dla mnie jest jednym z nielicznych duszpasterzy dbających nie o własną wygodę i dobra doczesne, lecz misję, którą ma na tej ziemi wypełnić. Nie jest to człowiek, który, mówiąc publicznie o ubóstwie, sam żyje jak faraon. Mieszka skromnie zajmując niewielki pokój, wszędzie, pomimo ukończonych 93 lat, chodzi pieszo lub dojeżdża autobusem, nie nosi markowych ubrań ani drogich zegarków, nie stawia warunków i cen za wykonaną posługę kapłańską, raczej da aniżeli zabierze, zawsze znajdzie czas, by wysłuchać, porozmawiać, wytłumaczyć. Jak podsumowała znajoma nauczycielka: To taki dawniejszy, prawdziwy ksiądz. Autorytet, którego dzisiaj w księżach młodzież najczęściej nie znajduje.

Ksiądz Antoni od ponad 70 lat zaczyna dzień zawsze w ten sam sposób: czyta Pismo Święte. I nie jest to bynajmniej codzienna rutyna, lecz coś istotnego w Jego życiu codziennym. To pewien obowiązek i nawyk jednocześnie, ale też i rytuał. To ponowne odkrywanie świata, którego częścią jest sam.

Mówi się, że człowiek spokojny i silny duchem zawsze jest szanowany i kochany. Daje oparcie niczym drzewo. Ja to oparcie znalazłam w księdzu Antonim. Między innymi, od wielu lat jest moim konsultantem odnośnie symboliki religijnej w zabytkach architektury oraz przekładach z języka łacińskiego. Pewnie dlatego, że kiedyś miał już powyżej uszu stawianych przeze mnie pytań, otrzymałam w prezencie opasłe tomisko słownika łacińskiego.

Za co księdza Antoniego podziwiam jako człowieka? Za spokój, konsekwencję, za nierobienie problemu z niczego, za odwagę i rozwagę, za dzielne znoszenie cierpień w więzieniach Karagandy i Workuty, za niewywyższanie się, za obchodzenie się rzeczami tylko najniezbędniejszymi, za znajomość łaciny, którą zawdzięcza usilnej codziennej pracy, za ciągłe dokształcanie się, prowadzenie korespondencji i wciąż chętnie czytane książki. A jeszcze, że przez wiele lat zapisywał wszystko, co każdego przeżytego dnia się wydarzyło. Jakby zdając spowiedź i przed samym sobą, i przed Bogiem. I że potrafił o swoich niedoskonałościach mówić otwarcie i językiem prostym.

Łódź życia tylko tych ludzi bywa lekka, którzy nie obciążają jej rzeczami niepotrzebnymi. Czego na przykład można księdzu Antoniemu pozazdrościć? Umiejętności odnajdywania radości w rzeczach małych, na oko niepozornych: kawałku zjadanej czekolady, z oglądanego zdjęcia z minionej epoki, świeżego kwiatka postawionego przez gospodynię na stole, otrzymanej przed chwilą kartki…

Jeżeli nie cieszy nas to, co mamy, to czy możemy być szczęśliwsi mając więcej?

dr Liliana Narkowicz


Jaką szkołę należy ukończyć, by potrafić jednoczyć, nie dzielić? Zachęcać, a nie potępiać. Okazać szacunek, a nie piętnować. „W dużym stopniu w umiejętności współpracy z ludźmi pomogły mi doświadczenia obozowe (...). Tam nauczyłem się widzieć najpierw człowieka, a później wyznawcę określonej religii czy przedstawiciela określonej narodowości” – mówił mi do wywiadu 20 lat ks. Antoni Dilys. I, moim zdaniem, właśnie to stanowi jestestwo tego Kapłana.

Osobiście poznałam ks. Dilysa, kiedy na jesieni 1990 r. został proboszczem w naszej miejscowości, w Rzeszy. Szybko zyskał szacunek parafian. Polubiliśmy księdza za szczerość i prostotę. Za okazywany szacunek wobec każdego. Za odpowiedzialność i dyspozycyjność. I za humor, którym częstokroć lubił strzelić.

Kolędował w naszych domach i organizował pielgrzymki: do Częstochowy, na Górę Krzyży, do Kalwarii Wileńskiej. Zorganizował w Rzeszy pamiętne bierzmowanie w nietypowej oprawie: podjechał pod kościół wraz z kardynałem Audrysem Juozasem Bačkisem piękną karetą zaprzężoną w parę koni, użyczoną przez miejscową stadninę. Na święto zebrała się cała społeczność lokalna, rodzina i znajomi księdza oraz najważniejsi przedstawiciele duchowieństwa. To było wydarzenie!

W Rzeszy obchodził jubileusz 50-lecia kapłaństwa. W wigilię jubileuszu, rozmawialiśmy o powołaniu, 7-letnim zesłaniu do Workuty i Karagandy, człowieczeństwie w uwięzieniu, godności i głodzie. Pamiętam, że po rozmowie wyszłam, wtedy początkująca dziennikarka, z takim uczuciem, jakbym ręką dotknęła żywej, prawdziwej historii. Wywiad z okazji 50-lecia kapłaństwa ukazał się w tygodniku „Słowo Wileńskie”. Potem o księdzu pisałam jeszcze wiele razy w „Gazecie Wileńskiej” i „Kurierze Wileńskim” – i nigdy się nie zdarzyło, by w dniu ukazania się materiału ks. Dilys nie zadzwonił do redakcji z podziękowaniem za dobry artykuł.

Potrafił wyrazić wdzięczność: otwieram jedną z książek w domowej biblioteczce pt. „Życie – to wielka tajemnica” (wspomnienia ks. Antoniego Dilysa w opracowaniu Liliany Narkowicz). „... wdzięczny za pomoc w pracy chóru kościelnego w Rzeszy i za uwiecznienie mojej starej postaci w prasie polskiej na Wileńszczyźnie. 2003.03.07”. To nie tekst książki. To dedykacja. Przywołująca jak najcieplejsze wspomnienia i najgłębszy szacunek do jej Autora tyle razy, ile na tę książkę na mojej półce spojrzę.

Książek związanych z ks. Antonim mam sporo: z wdzięcznością „odziedziczyłam” je w wyniku parcelacji wielotysięcznej biblioteki księdza przed wyjazdem z Rzeszy do Wilna w 2000 r. Każda książka z odręcznym podpisem księdza na początku i datą jej przeczytania w końcu. Z sentymentem je biorę w ręce: „Jadwiga i Jagiełło” Karola Szajnochy przeczytana 12 kwietnia 1970 r., pięknie wydany album „Weltstädte der Kunst Moskau” z datą w końcu 19 marca 1981 r., „Baśnie” Andersena, wydane w 1976 r., a przeczytane rok później. „Atgimstanti Lietuva”, „Medžioklė”, „Рембрант”, zbiór dzieł Słowackiego – na wszystkich książkach ten sam odręczny podpis.

Ks. Dilys od zawsze był doskonale zorientowany w tematach wydawniczych, społecznych i politycznych i do dzisiaj czyta całą polskojęzyczną prasę na Litwie.

O czym marzył? „Hm, dobrze byłoby nosić czerwone guziczki…” – pół żartem pół serio mówił do wywiadu 20 lat temu. Spełniło się jednak coś znacznie ważniejszego od czerwonych guziczków: Kapłan zyskał głęboki szacunek ludzi.

W jednym z listów niegdyś szkolny kolega kardynał Henryk Gulbinowicz per reverendissimus (zwrot grzecznościowy stosowany wobec biskupów) napisał ks. Dilysowi: „Chwalą Ciebie i parafianie parafii św. Piotra i Pawła i św. Rafała i Rzeszy. To piękny dar Boży!”

„Ksiądz Dilys? O, to bardzo ludzki człowiek. To najpierw Człowiek. Potem Kapłan” – tyle zwykli ludzie. Był dla nas godnym zaufania Ojcem duchownym. Przykładnym Duszpasterzem. Powiernikiem dusz. Spowiednikiem. Kapłanem. Nauczycielem. Doradcą. Pocieszycielem. Dodawał otuchy. Słowem leczył rany duszy i robił to bez cukierkowatych określeń. Konkretnie. W sedno.

A co najważniejsze – był i jest uczciwym Człowiekiem.

Wanda Zajączkowska

Na zdjęciu: obchody 50. rocznicy pracy duszpasterskiej w podwileńskiej Rzeszy.

<<<Wstecz