Za życie pełne poświęcenia dla dzieci

Maria Wersałowicz mieszka w skromnym, niedużym domu, tak charakterystycznym dla podwileńskiej wsi… W tym maleńkim, ciasnym, ale jakże przytulnym domku w Wojtkiszkach (gmina Miedniki), wraz z mężem Czesławem wychowała siedmioro dzieci. Niedawno pod jej strzechę dotarła radosna wiadomość – z okazji Dnia Matki za jej przykładne, pełne poświęcenia życie i wychowanie dzieci zostanie uhonorowana przez prezydent Dalię Grybauskaitė medalem Orderu „Za zasługi dla Litwy”.

Na Litwie Dzień Matki obchodzimy w pierwszą niedzielę maja. Każdego roku z tej okazji prezydent Litwy przyznaje medal Orderu „Za zasługi dla Litwy” zasłużonym matkom. Niezwykle trudna byłaby decyzja, która z matek jest bardziej zasłużona, gdyby tego wyboru dokonywały same dzieci. Bo dla każdego jego mama jest tą wyjątkową, najmilszą, najważniejszą, najlepszą… Ale urząd prezydenta ma wyraźnie określone kryteria wyboru najbardziej zasłużonych matek w kraju – najwyższe odznaczenia państwowe są wręczane sędziwym matkom, które wychowały dużo dzieci.

Mieszkanka rejonu wileńskiego cieszy się z wyróżnienia. Niestety, z powodu kłopotów zdrowotnych nie będzie mogła osobiście odebrać odznaczenia. Zostanie ono jej dostarczone przez kanclerza prezydent RL w późniejszym terminie.

W „rodzonym kątku” najlepiej

Maria Wersałowicz, z domu Fiedorowicz, całe życie spędziła w Wojtkiszkach, niedużej wsi w gminie miednickiej, leżącej na pograniczu rejonu solecznickiego. Wieś należy do parafii turgielskiej, a i do Turgiel jest bliżej, bo tylko 6 km, niż do centrum gminy – Miednik, odległych o całe 12 km. Zasłużona dla Litwy matka ma 76 lat. Jest szczęśliwą babcią i prababcią, a więc, jak twierdzi, nie ma powodów, aby narzekać. Cieszy się, że na starość jest otoczona najbliższymi, a na co dzień opiekuje się nią najstarszy syn Jan z żoną Ireną, którzy mieszkają najbliżej – w sąsiednich Klenkach.

– Póki jeszcze jestem samodzielna i potrafię sama się oporządzić, to nie chcę wychodzić do syna. W swoim rodzonym kątku jest mi najlepiej. Gdy byłam chora, to byłam u córki w Solecznikach, ale jak już stanęłam na nogi, to wróciłam do swego domu – twierdzi pani Maria, podkreślając, że teraz nie ma zbyt dużo pracy, bo dzieci troszczą się o wszystko: o drwa na opał, wodę, produkty. Córki pomagają w sprzątaniu domu.

Dzisiaj, jak stwierdza, we wsi zostało zaledwie kilka dusz, a niegdyś tętniło tutaj życie.

– W Wojtkiszkach było kilkanaście domów, w każdym kilkupokoleniowa rodzina, więc było nam wesoło, choć trzeba było ciężko pracować. Teraz jest dobrze, o wiele lżej: nie ma gospodarstwa, oporządzić obejście pomagają dzieci, ale jest smutno – snuje rozważania pani Maria.

Rodzice naszej bohaterki – Helena i Antoni – wychowali troje dzieci. Maria jest najstarsza z rodzeństwa. Młodsza siostra Janina i brat Stanisław mieszkają w Wilnie. Rodzeństwo spotyka się z okazji świąt, a pełen zdjęć album, na których obie siostry są uwiecznione z wnukami, świadczy o tym, że te rodzinne spotkania są miłym i pięknym przeżyciem.

Gdy Maria wyszła za mąż za sąsiada Czesława Wersałowicza, najpierw młodzi małżonkowie zamieszkali u świekrów. Potem ojciec pani Marii wyprowadził się do stolicy i zostawił dom najstarszej córce. Właśnie w tym niedużym domu Heleny i Antoniego Fiedorowiczów uwili swoje rodzinne gniazdo Maria i Czesław.

Bez pracy nie ma kołaczy

– Moi rodzice dali nam przykład solidnej i rzetelnej pracy. Starali się nas dobrze wychować. Pracowali na roli, ale mieli zaledwie 4,5 ha ziemi. Trudno więc było wyżywić rodzinę, dlatego tato, który miał złote ręce, pomagał znajomym i sąsiadom. Pracował u nich na budowie, znał się na stolarce, stawiał piece. Mama zajmowała się gospodarstwem i dziećmi – wspomina pani Maria śp. rodziców, którzy nauczyli ją nie bać się ciężkiej pracy.

Pani Maria nie ukrywa, że było ciężko. Choć, jak twierdzi, podobnie było również u innych na wsi. Mąż pracował w kołchozie, ona zaś zajęła się domem. Dzieci od najmłodszych lat były przyzwyczajone do pracy.

– Muszę przyznać, że dzieci były bardzo dobre: we wszystkim mnie wyręczały. Nie trzeba było ich do roboty pędzić. Wiedziały, że należy pomagać rodzicom. Po szkole wracały do domu, od razu siadały do odrabiania lekcji. Musiałam przypilnować, żeby nie zaniedbały szkoły, a potem szły w pole, do gospodarstwa. Gdy już podrosły, to chodziły paść krowy do wsi, zarabiały w kołchozie – opowiada mama, nie kryjąc dumy ze swoich, już dorosłych, pociech.

W polskiej podwileńskiej wsi nikt nie kwestionował potrzeby rozwoju duchowego. Pani Maria wspomina, jak to mama prowadziła ich trójkę do odległego o 6 km kościoła w Turgielach, gdzie też przystąpiła do sakramentów św. Pamięta pracujących tam kapłanów, a wśród nich młodego ks. Józefa Obrembskiego, który szykował ją do pierwszej komunii świętej. Wiarę też zakorzeniła w swoich dzieciach, gdy każdej niedzieli z 7-osobową czeladką wędrowała do kościoła. A jeśli obowiązki w gospodarstwie przeszkadzały, to wyprawiała latorośle same.

Dzieci – prawdziwe bogactwo

– Jan, Marian, Danuta, śp. Leon, Aleksander, Walentyna, Anna – pani Maria wylicza imiona dzieci od najstarszego do najmłodszego, dodając, że jest bogatą babcią, bowiem ma 13 wnuków, a nawet dwóch prawnuków – Dominika i Agatę. Oboje mieszkają niedaleko prababci: Agata – w Klenkach, a Dominik – w Miednikach.

Dla pani Marii dodatkowym powodem do radości na stare lata jest to, że wszystkie dzieci (a i wnuki też) nie rozbiegły się po świecie. Mieszkają na Wileńszczyźnie, a w rodzinne święta i doroczne uroczystości spotykają się u niej – w Wojtkiszkach.

Nieopodal, w Słobodzie była kiedyś czteroletnia szkoła, którą ukończyła pani Maria, a potem chodziły do niej najstarsze jej dzieci. Placówkę zamknięto na rzecz nowo wybudowanej, w Starej Wsi. Najstarszy syn, Jan Wersałowicz, podkreśla, że w Starej Wsi było więcej dzieci, dlatego też właśnie tam wybudowano nową szkołę. Dzieci Wersałowiczów skończyły podstawówkę w Starej Wsi, a szkołę średnią w Miednikach.

– Jesteśmy wdzięczni rodzicom za życie i wychowanie, bo choć nas nie rozpieszczali, bardzo nas kochali i wychowali w zgodzie. Owszem, gdy ktoś narozrabiał, to był ukarany, ale wiedzieliśmy, że liczne rodzeństwo – to bogactwo – podkreśla pan Jan, który, podobnie jak jego brat Aleksander, jest rolnikiem. Mieszka najbliżej matki, dlatego najczęściej ją odwiedza. Swoich trzech synów Jan Wersałowicz wychowywał tak, aby od dzieciństwa wciągali się do pomocy rodzicom. Jego pierworodny, Wojciech, poszedł w ślady ojca i gospodarzy na roli.

Każde pokolenie ma swój czas

Pani Maria z pewną nutką smutku wspomina dawne czasy, kiedy to dom tętnił życiem i we wszystkich jego kątach rozlegał się gwar dzieci.

– Domek moich rodziców był niewielki: jeden pokój i sień. Przy tak licznej gromadce dzieci było nam ciasno, spały one na podłodze. Dopiero z czasem rozbudowaliśmy z mężem nasz domek. Teraz jest tu sporo miejsca, ale mieszkam w nim sama. Moje dzieci założyły własne rodziny w Miednikach, Taboryszkach, Solecznikach i Wilnie – opowiada pani Maria, ciesząc się, że każdy ma pracę i wyrósł na porządnego człowieka.

Wspominając dawne dzieje, Maria Wersałowicz opowiada, że za czasów jej młodości we wsi żyło się weselej. W każdym domu była liczna gromadka dzieci. Gospodarze po kolei urządzali u siebie zabawy. Gdy zaś nastąpiła era dyskotek, młodzież z okolicznych wsi chodziła do Miednik: w tamtą stronę dojeżdżano autobusem, z powrotem – chodzono na piechotę.

– Takie były zwyczaje, a młodzieży ze sobą było wesoło. Teraz dyskoteki nie cieszą się tak wielką popularnością jak niegdyś, a młodzi sporo czasu spędzają przy telewizorze i komputerze – opowiada pan Jan, a jego mama dodaje, że zmieniły się czasy i teraz życie jest łatwiejsze.

– To jest naturalna kolej rzeczy, że następne pokolenia mają lepiej. Moje dzieci były przyuczone do pracy fizycznej na roli, a wnuki teraz tylko się uczą – zauważa pani Maria i podkreśla, że dzieci nigdy nie sprawiały jej kłopotów wychowawczych, a nauczyciele nigdy nie mieli powodu, aby się skarżyć.

Odznaka „Za zasługi dla Litwy” nie jest pierwszą nagrodą za dobre wychowanie dzieci. Pani Maria jeszcze w czasach radzieckich była dwukrotnie nagradzana medalami. Dzisiaj skromnie zauważa, że właściwie nic wielkiego nie uczyniła… Lecz łzy radości i dumy z dzieci, które wyrosły na dobrych ludzi, mimowolnie po jej policzkach spływają.

Teresa Worobiej

Na zdjęciu: żadna mądrość, której możemy się nauczyć na ziemi, nie da nam tego, co słowo i spojrzenie matki – potwierdzaj to nsjbliżej mieszkający najstraszy syn Jan i jego żona Irena.
Fot.
autorka

<<<Wstecz