Rozmowa z polonistą profesorem Zbigniewem Lisowskim, wilniukiem z pochodzenia, mieszkańcem Podlasia z konieczności

Wilkiszek żal

- Panie profesorze, cieszymy się niezmiernie, że w niniejszym numerze na naszych łamach będziemy gościli znakomitego wilniuka, który mimo powojennej repatriacji nigdy nie przestał być Kresowiakiem. Tytułem wstępu prosimy o krótkie przedstawienie się czytelnikom „TW”.

Witam Państwa serdecznie, a nawet najserdeczniej, gdyż pod względem charakterologicznym Podlasianie są do mieszkańców Wileńszczyzny bardzo, wręcz łudząco podobni. Przedstawiać się więc sobie nawzajem nie musimy, bo jesteśmy jednacy.

- Pan urodził się w międzywojennym Wilnie, w roku 1931, w rodzinie akademickiej. Ojciec był nauczycielem w szkole w Wilkiszkach. Jak wyglądała oświata polska w tamtych czasach na Wileńszczyźnie? Jakie były wzorce wychowawcze, nastroje i zainteresowania młodzieży? Jak układały się relacje z innymi narodowościami?

Gdybym był wówczas tzw. cudownym, czyli genialnym dzieckiem, może bym zdołał na te pytania odpowiedzieć. W zamian opowiem o swym pierwszym zetknięciu się z edukacją. Nie chodziłem do szkoły, gdyż mieszkaliśmy w pięknie odnowionej i „odmalowanej” kolorowo przez ojca szkółce, w której był kierownikiem, jedynym nauczycielem i bibliotekarzem. Troszczył się bardzo gorliwie o społeczne, moralne i patriotyczne wychowanie swych podopiecznych. Posiadał wiele pieczątek z różnego typu miniaturowymi tekstami o charakterze wychowawczym, które „przybijał”, stosownie do potrzeby i okoliczności, w zeszytach uczniów. Oto parę przykładów: „Brud sprowadza chorobę”, „Wolę spokój sumienia ponad skarby świata”, „Polska – to Twoja druga Matka”.

Nigdy nie słyszałem o konfliktach między członkami ówczesnych grup narodowościowych. Polacy, mimo że stanowili na Wileńszczyźnie i w Wilnie większość, to jednak zawsze Litwinów traktowali z szacunkiem. Gdy ojciec mój po przyjeździe z rodzinnego Solca nad Wisłą (gdzie ukończył miejscowe Seminarium Nauczycielskie, w którym wykładał między innymi mój dziadek Jan Lisowski) starał się o posadę, to, w polskim przecież inspektoracie, odpowiedziano mu, że pierwszeństwo mają Litwini. Wkrótce otrzymał jednak angaż, ale w odległych o 30 km od Wilna Wilkiszkach.

- Jakie Wilno z tamtych lat zachował Pan w swej pamięci. Miasto, wiadomo, było wielokulturowe. Dominowały jednak dwie nacje – Polacy i Żydzi...

Z powodu braku czasu rzadko odwiedzaliśmy typowo „wileńską” rodzinę mamy, głównie babcię i wujka. Wilno fascynowało mnie ogromnie, tak jak zawsze fascynuje nas dzieło sztuki. Mam ciągle przed oczami to miasto jako jedno wielkie architektoniczne dzieło.

- Jakie były zwyczaje ówczesnych wilnian. Jak świętowali (jednym z głównych świąt był słynny wileński Kaziuk), spędzali czas wolny?

Na „Kaziukach” byłem tylko raz. Zafascynowany gwarem i mnóstwem różnych towarów, nie chciałem wracać do domu. Marzyłem o kupnie konika…

- Czy zapadły Panu w pamięci może jakieś szczególne wydarzenia z okresu wileńskiego przed II wojną światową. Może pamięta Pan jakieś wydarzenia z udziałem Marszałka Piłsudskiego?

Nie. Niestety nie udało mi się załapać na państwowe uroczystości w międzywojennym Wilnie.

- Jak zapamiętał Pan kolejne okupacje Wilna? Dorabiał Pan w czasie wojny w fabryce „Rūta”. Jaki był stosunek Litwinów i Niemców do Polaków?

Podczas kolejnych okupacji byłem ze swoją mamą w Wilnie tylko raz. I tego mi wystarczyło, zwłaszcza że, przypadkowo zresztą, ujrzeliśmy nagle odrutowany teren wileńskiego getta.

Muszę sprostować informację, że pracowałem w fabryce „Rūta”. Nawet podczas okupacji niemieckiej dzieci nie zatrudniano w tego typu zakładach. Z mamą chodziłem do Małych Solecznik, ale po to, by w sklepie pod tą nazwą sprzedawać zbierane w wielkim trudzie grzyby, bo ojca pozbawiono pracy. Jeżeli zaś chodzi o drugą część pytania, to odpowiedź mam jedną: „Zgroza”. Bo krwawią mi jeszcze w pamięci Ponary, gdzie rozstrzeliwano Żydów i Polaków. Trudno też zapomnieć o skrajnych cierpieniach ludzi żywcem palonych w stodołach i kościołach.

- Dlaczego rodzina podjęła decyzję o repatriacji?

Właśnie dlatego, tym bardziej że Polska nie była wówczas jeszcze tak bardzo zbolszewizowana.

- Czy żal było odjeżdżać z Wilkiszek?

Chociaż opuszczając swoją Małą Ojczyznę nad Mereczanką miałem już dziesięć lat, to jednak bardzo boleśnie, wręcz rozpaczliwie odczułem nieodwracalną konieczność pożegnania się na zawsze z najserdeczniejszymi przyjaciółmi mego dzieciństwa: jabłoniami w sadzie, które nie dość, że karmiły nas wspaniałymi jabłkami, to jeszcze oddzielały dom od groźnego nocą lasu, gdzie podobno czyhały na dzieci upiory… Gorliwą opiekunką naszą podczas zawsze skwarnych lat była ogromna lipa, buchająca brzęczeniem pszczół i wonią miodu. Wielka przyjaźń łączyła też nas wszystkich z bocianem, który ze swego gniazda ponad altaną przyjaźnie ku nam klekotał. Toteż nazwaliśmy go Klekotkiem.

Nic dziwnego, że w czasie wakacji odbywały się u nas nauczycielskie huczne zjazdy, podczas których strzelały butelki szampana, a także rewolwery panów mierzących do kolorowych tarcz. I kolorowe było nasze życie, jak piękna bywa pogoda przed burzą…

Rozmawiał Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz