Wielkanoc w cieniu dżihadu

W Święta Wielkanocne już niemal bez zdziwienia usłyszeliśmy o makabrycznym zamachu terrorystycznym, jakiego dokonali islamscy dżihadyści w Pakistanie na miejscowych chrześcijanach. Tydzień wcześniej w Brukseli miejscowi dżihadyści z kolei niejako z falstartem (bo zamach też miał nastąpić w Wielkanoc) wysadzili w powietrze kilkudziesięciu przypadkowych pasażerów stołecznego metra i lotniska.

Po zamachach w brukselskich kościołach na święta ludzi było jeszcze mniej niż zwykle. Wierni na Rezurekcję nie poszli, bo się bali kolejnego ataku islamistów. Bali się też ci, którzy się mieli nie bać. Czyli organizatorzy manifestacji pod nazwą „Nie boimy się terrorystów”, którzy swój marsz ulicami Brukseli planowali akurat w Niedzielę Wielkanocną. Ostatecznie z marszu wyszły nici, bo mer stolicy Belgów i Europy wyperswadował organizatorom, iż wyjście na ulice w te czasy jest zbyt niebezpieczne. Siły odpowiedzialne za bezpieczeństwo mimo starań nie są w stanie zagwarantować tegoż bezpieczeństwa. Marsz więc odwołano.

Belgowie się boją, Francja też drży. Euro na nosie. Kibiców ma być dużo, spłyną do „Najwierniejszej córy Kościoła” (to tak Francję kiedyś zwali papieże), by wspierać swe reprezentacje. Będzie też dużo uchodźców, niekoniecznie kibiców. Szykuje się zatem mieszanka wybuchowa, choć politycy, zaklinając rzeczywistość, uspakajają jak mogą, że nie wszyscy uchodźcy to terroryści. Organizatorzy na wszelki wypadek jednak, którego możliwość zastosowania będzie zależała od dalszego rozwoju sytuacji, rozważają wariant rozegrania meczów bez kibiców. Czy kibice zostaną wpuszczeni na stadiony, na razie nie wiemy. Wiemy na pewno zaś, że nie wejdą do stref kibiców, bo ich nie będzie. Zbyt niebezpiecznie. Żyjemy bowiem w takich czasach, że w Europie fani boją się pójść na mecz, manifestanci – na marsz, a wierni – do kościoła.

Cezary Pazura, polski aktor, kuriozalną sytuację spuentował dosadnie: „Oni w nas petardą, my w odpowiedzi w nich marszem. Jak to trochę jeszcze potrwa, to może zabraknąć frekwencji”, zażartował makabrycznie. I ma, cholera, rację. Ludzie są stworzeni z kruchej materii. Długo takiej wymiany ciosów z dżihadystami mogą nie wytrzymać. Bardziej zorientowany w temacie ekspert terroryzmu Witold Gadowski jest jednak innego zdania. Uważa, że marsze szybko się skończą, akty islamskiego terroru spowszednieją. Zachodni wyznawcy multi-kulti skonsumują owoce własnej ideologii. „Widzę przed sobą pokolenie przeżuwaczy, parzystokopytnych, leniwie pogodzonych ze zgotowanym im losem” – wieści przygnębiająco.

Federica Mogherini, wszystkich nas – Europejczyków – wspólna szefowa dyplomacji, łzę uroniła po brukselskich zamachach, po masakrze chrześcijan w Pakistanie napisała sucho: akt terrorystyczny pociągnął za sobą tyle i tyle ofiar. Potępiamy. Wcześniej, gdy mieszkańcy Europy z przerażeniem obserwowali wzrastającą falę uchodźców zalewającą ich miasta i wsie, w duchu politycznej poprawności głosiła, że im więcej islamu w Europie, tym lepiej. Gdy dżihadyści zaczęli mordować i siać terror przekonywała, że wszyscy jesteśmy Europejczykami i nie ma Europejczyków gorszych bądź lepszych. A islam, jakby ktoś nie wiedział, jest częścią tradycji europejskiej. Nawet najdłuższego komentarza nie wystarczy, aby opisać, jak bardzo Mogherini nie wie, co mówi.

Kanclerz Angela Merkel też nie wiedziała, co gada, gdy mówiła „Willkommen” dla wszystkich uchodźców. Przyjmiemy wszystkich, którzy dotrą do Niemiec, zapraszała Azjatów, Afrykanów i innych chętnych. Usłyszeli, ucieszyli się, ruszyli. Wszyscy. Teraz, gdy Niemcy toną, Frau Kanzlerin gada o solidarności. Sąsiedzi mają solidarnie relokować uchodźców z Niemiec, choć jako żywo, słowo „Willkommen” z ich ust nie padło. Merkel narozrabiała jak pijany zając w wielkanocnej kapuście, a odpowiadać mają wszyscy – napisał trafnie ostatnio jeden z polskich internautów dodając, że nie będzie nam Niemiec dzieci islamił. Niepoprawnie politycznie jakoś mu wyszło... i dobrze.

Dla Niemców zresztą, jak i dla innych, mocno spoganiałych zachodnio-europejskich nacji potencjalny problem zderzenia różnych od siebie wyznań i religii nie jest kwestią najważniejszą. Najbardziej boją się bomb i terroru. W ich mniemaniu problemy religijne da się rozwiązać metodą zabraniania ich publicznego wyznawania. Wielkanoc? Jaki problem? Przecież jest to piękne święto wiosny, radosnego fetowania zajączka, palemki i jajeczka i nic więcej. Nikomu więc nie naszkodzi. Ale gdyby tak ktoś zaczął publicznie epatować krzyżem czy kartkę politycznie niepoprawną przesyłać, to – rzecz jasna – zabronimy mu. Porządek ma być. Skończy się sielanka dla religijnych ekstremistów, którzy świąteczne życzenia z premedytacją wysyłają nie na kartce z zajączkiem tylko z Chrystusem Zmartwychwstałym, by jak najmocniej „ranić” potencjalnych listonoszy mahometan czy wyznawców świętych drzew, których wzrok niechcący przecież może paść na pocztówkę.

Religia jest opium dla narodu, o tym mówili jeszcze komuniści. Polegli prawda, ale to nic. Europa ma być świecka, a demokracja liberalna, głoszą dzisiejsi dogmatycy z brukselskich eurobiurowców. I nie przeczuwają pewnie, że krzywy miecz dżihadystów wisi już nad ich szyjami jak kiedyś sierp z młotem wisiał nad głowami bolszewików. Mają dwa wyjścia: albo zaczną świętować Wielkanoc, albo jatagan opadnie.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz