Polskie Studio Teatralne zaprosiło na spektakl o rotmistrzu Pileckim

Melduję Ci, młodzieży

Starałem się żyć tak, abym w godzinie śmierci mógł się raczej cieszyć niż lękać – słowa Witolda Pileckiego, wypowiedziane po usłyszeniu wyroku śmierci, właściwie puentują jego życie, w którym na pierwszym miejscu była Ojczyzna, walka o jej niepodległość i godność.

Spektakl doskonale wpisał się w marcowe obchody pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Wyreżyserowany przez Sławomira Gaudyna i niezwykle wymownie zagrany przez aktora Przemysława Tejkowskiego, zgromadził pełną salę. A bohater – Witold Pilecki – zasługuje na to, by na kanwie całego jego życia budować świat współczesnych wartości.

Wychowany w rodzinie represjonowanej za udział w Powstaniu Styczniowym przesiąknięty był historią i miłością do kraju, mimo iż rodzina tułała się po terytorium Rosji. W 1910 roku rozpoczął naukę w szkole handlowej – tzw. Gimnazjum Komercyjnym w Wilnie. Naukę kontynuował w gimnazjum im. Joachima Lelewela. W 1919 r. na wieść o wycofywaniu się Niemców z miasta i zbliżaniu się wojsk bolszewickich, ochotnicy pod komendą gen. Władysława Wejtki, przystąpili do organizowania oddziałów samoobrony. W skład tych oddziałów weszła grupa starszych harcerzy, w której był także Witold.

Z jego wojennych listów mógłby powstać niejeden scenariusz filmowy. Jako aktywny działacz konspiracji dostaje się do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, pod nazwiskiem Tomasza Serafińskiego, by tam zorganizować siatkę Ruchu Oporu, i wysłać w świat meldunki o nieludzkim traktowaniu więźniów. Po ucieczce z obozu cały czas pracował w organizacjach konspiracyjnych. Jego rola jest nieoceniona. A to, co spotkało go w kraju, o który walczył, jest nie do wyobrażenia. Zaraz po uwięzieniu Pileckiego, jego oświęcimscy przyjaciele zwrócili się do innego współwięźnia – premiera Józefa Cyrankiewicza z prośbą o interwencję. Zamiast odpowiedzi, Cyrankiewicz wystosował pismo do przewodniczącego składu sędziowskiego, w którym sugerował, by nie brano pod uwagę działalności „Tomasza Serafińskiego” w Auschwitz, lecz by rozprawiono się z nim jako „wrogiem ludu i Polski Ludowej”... Został skazany na śmierć.

Aktor z Rzeszowa, absolwent krakowskiej szkoły teatralnej Tejkowski zagrał Pileckiego po raz siódmy. Za każdym razem towarzyszą mu te same emocje. – Gdy pierwszy raz zagrałem tego bohatera miałem 47 lat, tyle co rotmistrz w chwili śmierci. To dotychczas najtrudniejsza rola, z jaką przyszło mi się zmierzyć – mówił po spektaklu. Wileńscy widzowie mieli możliwość zobaczyć monodram podczas „Wileńskich Spotkań Sceny Polskiej”, festiwalu organizowanego przez Polskie Studio Teatralne, w listopadzie 2015 roku.

– Spektakl nie tylko przybliża postać bohatera na miarę naszych czasów, ale mówi o tym, co ciągle aktualne: wierności swoim zasadom, poświęceniu życia dla wyznawanych ideałów. Młodzież bardzo dobrze przyjęła aktorską kreację tej wyjątkowej postaci, stąd pomysł, by zaprezentować to jeszcze raz dla tych, którzy w listopadzie go nie widzieli – dzieliła się refleksjami Lilia Kiejzik, kierownik i reżyser Polskiego Studia Teatralnego.

Godzinne „sam na sam” ze scenicznym Witoldem Pileckim niemal wbijało w krzesła. Bo konwencja monodramu została tak skonstruowana, że widzowie stali się świadkami brutalnego przesłuchania, podczas którego wychodzą na światło dzienne fragmenty życia bohatera. Nie ma tu skargi, błagań, rozliczania, szukania winnych... Jest opowieść o zwykłym, pięknym człowieku, któremu przyświecały najwyższe cele i towarzyszyły niezwykłe czyny. „Ja już żyć nie mogę, mnie wykończono. Bo Oświęcim to była igraszka” – w tych słowach zawarła się cała prawda o ówczesnej Polsce, dla której wtedy nie było nadziei... A jednak wzruszająca i chwytająca za gardło opowieść niesie bardzo ważne przesłanie, że tej nadziei nie wolno nigdy tracić, bo ofiara takich ludzi, Pilecki, ma sens. „Modlitwa obozowa” wymodlona przez bohatera, wyśpiewana przez żołnierzy rozbrzmiewała w uszach jeszcze długo po zakończeniu spektaklu O, Panie, któryś jest na niebie, Wyciągnij sprawiedliwą dłoń! (...) By stał się twierdzą nowej siły, nasz dom, nasz kraj.


Przemysław Tejkowski

o trudnych wyborach i miłości, która w Wilnie nabiera szczególnego znaczenia

Dlaczego Pilecki? W Polsce bohaterów wszak nie brakowało?

– Kiedyś trafiła mi w ręce książka Edwarda Ciesielskiego, współwięźnia i współtowarzysza brawurowej ucieczki Pileckiego z obozu w Auschwitz „Wspomnienia Oświęcimskie”, wydana w 1968 roku. Oczywiście ze względu na cenzurę Witold Pilecki występuje w niej pod obozowym nazwiskiem – Tomasz Serafiński. To według mnie nasz najwybitniejszy rodak. Mamy bohatera, można pokusić się o stwierdzenie, że był męczennikiem. Wiara w Boga i miłość do Ojczyzny – to dwa filary na których opierał całe swoje życie. Oczywiście wielkie znaczenie miała też dla niego rodzina – żona Maria, córka Zofia i syn Andrzej. Zachowały się listy, które pisał do najbliższych – niezwykłe świadectwo miłości i oddania.

Czy w zakamarkach duszy nie rodzi się pytanie, o ty, czy warto było?

– W Polsce ciągle rodzą się pytania: kto bohater, kto zdrajca. Odkłamywanie historii to ważna rola nie tylko dla historyków, ale całego społeczeństwa. Mówienie o tym, czego się doświadczyło, kogo znało i co przeżyło pozwala z innej perspektywy spojrzeć na losy własnego narodu. A skoro dziś przywracamy bohaterom należny im szacunek,to tym samym nie tylko pomagamy ich rodzinom, które przez lata były zaszczute, ale i sobie samym. Wiemy, za co warto oddawać życie.

A Panu jaki cel przyświeca?

– Ja tym spektaklem oddaję hołd wszystkim Żołnierzom Wyklętym – Inka, Łupaszka, Ciepliński i, oczywiście, Pilecki. A przyświeca mi też walor edukacyjny – żeby jak najwięcej osób się o nich dowiedziało. Młodzież może budować swoje autorytety na prawdziwych bohaterach, naszych, polskich, z których musimy być dumni, a zarazem wdzięczni za kierunek, jaki nam wskazują.

Niedawno został Pan członkiem Rady Nadzorczej Telewizji Polskiej, jakich zmian się Pan spodziewa?

– No właśnie mam nadzieję, że powstanie film o Witoldzie Pileckim, bo gdyby Amerykanie mieli takiego bohatera, to już pewnie niejedna produkcja na jego temat już by była. Misją telewizji publicznej jest przekazywanie podstawowych wartości i w tym kierunku powinien podążać. Przecież nie można budować teraźniejszości bez przeszłości, i skoro niektóre tematy z historii wyrzucane są z podręczników, to telewizja jest przestrzenią, w której trzeba o tym mówić.

Jak odbiera Pan reakcję wileńskiej publiczności?

– Powiem nieskromnie (śmiech), że każdy z siedmiu spektakli był oklaskiwany na stojąco. Ale to nie dla mnie te brawa, to zasługa Witolda Pileckiego i zawsze patrzę w górę, dedykując jemu te wyrazy uznania. Wileńska publiczność jest fantastyczna, dlatego jestem tu już drugi raz. Pani Lilia Kiejzik i Edward doskonale wyczuwają potrzeby widzów, że ich zaproszenie jest zawsze trafione i spektakle, które sami przygotowują czy organizują, są zawsze prawdziwą ucztą dla ducha i prezentem dla teatromanów.

Towarzyszy Panu małżonka, Milena, wiąże się z tym romantyczna historia z Wilnem w tle...

Milena Tejkowska: Moje uczucie do Przemka trwa nieprzerwanie od ponad dwudziestu lat. Chodziłam na wszystkie spektakle z udziałem ukochanego aktora, wystawałam przed sceną z kwiatkiem, ale nie zwracał na mnie większej uwagi. Jako dyrektor teatru w Rzeszowie grał już mniej, ale ja pozwoliłam sobie kiedyś skomentować na stronie inetrnetowej jego rolę. Zaprosił mnie na kawę. A potem, w listopadzie, towarzyszyłam Przemkowi w Wilnie. I nie wiem, czy sprawiła to magia romantycznego miasta, ale uczucie zostało odwzajemnione.

Przemysław Tejkowski: W rezultacie od trzech tygodni jesteśmy po ślubie i... znowu jesteśmy w Wilnie. Przyciąga nas to miejsce, a Milena, jako polonistka, nie przestaje zachwycać się romantycznymi uliczkami. I tutaj podładowujemy naszą polskość, tu się widzi i czuje to, że jest się Polakiem i za to jesteśmy wam bardzo wdzięczni. Takie spotkania są nam nawzajem potrzebne, Wilno nas łączy.

Monika Urbanowicz

Na zdjęciu: Przemysław Tejkowski cieszy się ze współpracy z Lilią Kiejzik, bo to szansa na pokazanie wileńskiej publiczności dobrych polskich sztuk.
Fot.
Teresa Worobiej

<<<Wstecz