Zwykłe wspomnienia o wileńskich „oryginałach”

Przedwojenne Wilno znane było w Europie z Uniwersytetu Stefana Batorego, a w nim wybitnych profesorów z różnych dziedzin, pisarzy, poetów, którzy często spotykali się w literackiej kawiarence u Rudnickiego, znajdującej się na rogu Mickiewicza i Wróblewskiego. Tam prowadzone były rozmowy na tematy naukowe, filozoficzne, powstawały też i spory. Niemało było wśród nich osób charakterystycznych, inaczej mówiąc „oryginalnych”, jak wspomina o tym w swojej książce „Czasy dobre i złe” Tadeusz Łopalewski.

Ze swego dzieciństwa w latach 40-tych i późniejszych pamiętam również wielu „oryginalnych” ludzi z Zarzecza. Takich poczciwych wilniuków.

Pan Konstanty „Tu-ru-ru”

Idąc do szkoły ulicą Filarecką spotykaliśmy człowieka opasanego piłą, z wiszącą przy niej siekierę. Zapewne tego człowieka wynajmowano do piłowania i rąbania drzew. Jako grzeczne dzieci zawsze pozdrawiałyśmy go słowami „Dzień dobry, panie Konstanty tu-ru-ru”. Te „tu-ru-ru” dodawałyśmy z racji jego zawodu.

Drugim ciekawym człowiekiem był właściciel domu przy ul. Połockiej. Nosił na sobie lnianą, zniszczoną, opasaną pasem siermięgę, a przy pasku wiszący czajnik. Nazywano go Robinson Crusoe.

Na Trakcie Batorego mieszkał pan Kazimierz, którego nazywano „wynalazkiem”. Codziennie można było go spotkać na ulicy, zatrzymać i zapytać o nowy wynalazek, a on długo i cierpliwie tłumaczył, objaśniał. Mieszkał z matką, aczkolwiek ożeniony był z niejaką Janiną, którą nazywano „ogródkiem”. Janina kochała kwiaty, nosiła długie suknie i kapelusze przybrane żywymi kwiatami, opiekowała się ptakami, bezdomnymi psami i kotami. W latach 70-tych w nocy została wywieziona do przytułku na Litwę, skąd boso uciekła i przyszła do mnie prosić o pomoc. Przygarnęłam ją i z pomocą zacnego adwokata, ojca mojej koleżanki, zwrócono jej mieszkanie przy ul. Połockiej. W nocy, żeby nie było zapachu od przygarniętych zwierząt i ptaków, polewała całą ulicę wodą. Zmarła samotnie i po tygodniu znalazłam ją w kostnicy. Z księdzem śp. Józefem Jodagalvisem pochowaliśmy ją na Cmentarzu Bernardyńskim, gdzie wcześniej pogrzebany był jej mąż i matka.

Na Zarzeczu mieszkał także Henio, zwany Heniusiem. Miał wadę wymowy, źle widział, ale lubił rozmawiać z ludźmi, usłużyć w niesieniu toreb ze sprawunkami. Heniuś bardzo chciał być żonaty. Na palcu nosił jakąś obrączkę, czy pierścionek. Co chwila przybliżał do oczu rękę z obrączką. Zależało mu na tym, żeby inni to widzieli…

Jestem Polką, jestem wilnianką!

W drewnianym domu przy Cmentarzu Bernardyńskim przed wojną i po wojnie mieszkały samotne kobiety. Było ich sześć. W dużej sali domu stały łóżka, przy nich stoliki z krzesłami, a w końcu ołtarzyk, przy którym odprawiały majowe i czerwcowe nabożeństwa. Na modlitwy przychodziły sąsiadki z podwórka, dzieci. Kobiety te opiekowały się grobami na cmentarzu, robiły na drutach i wykonywały inne czynności. W latach 70-tych została tam już tylko jedna z nich o imieniu – Stasia. Była całkiem głucha. Porozumiewałam się z nią za pomocą pisania. Zanosiłam jej jedzenie, drzewo, by ogrzać pokój. Rodzina litewska, która zajęła pomieszczenie po zmarłych staruszkach, odcięła Stasi prąd elektryczny, więc modliła się i czytała przy świecach, które jej dostarczałam. Pisała mi na kartce, że gdy się modli, to widzi stojących przy niej Pana Jezusa i Matkę Bożą. Przed wojną Stasia miała zakład krawiecki. Przy świecach rękoma szyła ozdobne perkalowe suknie, które miały być przeznaczone dla mnie. Niestety, zmarła podczas mojej nieobecności. „Dobrzy sąsiedzi” prędko się jej pozbyli. Była głucha, więc gdy ktoś na ulicy ją zaczepił, ona bijąc się w piersi głośno krzyczała: „Jestem Polką, jestem wilnianką!”.

Przy ulicy Młynowej mieszkała Anna, która zimą i latem chodziła boso. Będąc dziewczynką, zapytałam ją kiedyś, jak ona wytrzymuje chłód?.. Odpowiedziała mi: „A ty spróbuj sama”.

Janko-muzykant z Zaułku Bernardyńskiego

Na Zaułku Bernardyńskim mieszkała rodzina, gdzie matka opiekowała się niepełnosprawnym synem – Jankiem. Był to dobry, poczciwy i pobożny, jak i jego matka, chłopak. Miał wielkie zamiłowanie do muzyki. Zamiast skrzypiec trzymał pod brodą polano i patykiem, jak smyczkiem, pociągał po tym polanie; chodząc od domu do kościoła i z powrotem śpiewał pieśni pobożne. Może by z niego i był skrzypek, lecz, niestety, pochodził z biednej, choć bardzo uczciwej rodziny. Po śmierci matki, do której był mocno przywiązany, Janek został, pomimo sprzeciwu, oddany do przytułku, gdzie wkrótce zmarł.

Na Białym Zaułku w jednopokojowym mieszkaniu mieszkały dwie inteligentne kobiety – Wiktoria i Stanisława. Obie wilnianki miały skończone Gimnazjum ss. nazaretanek. Stasia miała na Kalwaryjskiej rodzinny dom, lecz dobrowolnie z niego wyszła, ponieważ prześladowali ją sąsiedzi i zamieszkała u koleżanki Wiktorii. Obie pomimo swej inteligencji były wcale nieprzystosowane do życia, niezaradne i potrzebujące pomocy. Często sprzątałam im mieszkanie, prałam bieliznę, przynosiłam jedzenie. Jedna z nich miała długie włosy. Kiedyś zauważyłam, że w głowie ma insekty. Naprzeciwko ulicy znajdowała się fabryka dzianiny „Wilia”. W gabinecie medycznym tej fabryki pracował lekarz, znany Polakom jako członek ZPL i chórzysta zespołu „Wilia” Marian Demiński. Zwróciłam się do niego o poradę, jak pomóc tym kobietom. Pan Demiński zaopatrzył się w potrzebne, higieniczne przedmioty i ruszył ze mną do tych kobiet. Jako ciekawostka – jedna z nich, w takcie czyszczenia głów, zapytała doktora: „Czy pan doktór jest Polakiem, czy Litwinem?”. Na co doktor odpowiedział: „Litwin by wam nie czyścił głowy od insektów”. Niech mu Bóg da niebo za jego dobre serce.

Ostatni dorożkarz Wilna

Sprzed wojny, jako dziecko, zapamiętałam jeszcze taki oto obrazek: po podwórkach chodził człowiek z bardzo interesującym sprzętem, który uruchamiał za pomocą pedałów. Ostrzył noże, nożyce, lutował dziurawe garnki. Gospodynie domowe chętnie korzystały z jego usług.

Wśród tej barwnej wileńskiej mozaiki zapamiętałam także pewnego Żyda, który również chodził po podwórkach, często przyjeżdżał z wozem, zaprzężonym w konia. Zbierał starą odzież, różne, niepotrzebne rupiecie. Wykrzykiwał przy tym „Handel, handel”. Ludzie pozbywali się niepotrzebnych rzeczy, więc Żydek uzbierał ich pełny wóz.

Jeszcze w latach 50. można było na ulicach Wilna spotkać pana Skoczka. Jego imienia, niestety, już nie pamiętam. Mieszkał na Trakcie Batorego. Często przychodził do domu mojej cioci. Stary wilnianin mówił o sobie: „Jestem ostatnim dorożkarzem wileńskim. Takiego nie ma tu więcej.” I rzeczywiście, był ostatnim dorożkarzem, jakiego znałam.

Wyżej wymienione osoby w mojej pamięci zapisały się jako uczciwi, pobożni i serdeczni ludzie Wilna, jakich dziś trudno już spotkać na ulicach naszego miasta.

Jadwiga Pietkiewicz

<<<Wstecz