Diamentowe gody Marianny i Antoniego Ostrouchów

Dzielona radość urasta podwójnie

60 lat w zgodzie, bez kłótni, w poszanowaniu – każdy pozazdrościłby tak przykładnego małżeństwa państwu Mariannie i Antoniemu Ostrouchom, którzy niedawno obchodzili swoje diamentowe gody. I, chociaż życie nie szczędziło im cierpienia, zgodnie twierdzą, że smutek dzielony ze współmałżonkiem, jest o połowę mniejszy, a dzielona radość urasta podwójnie.

– Musimy przyznać, że rodzice wpoili nam takie wartości, jak szacunek względem drugiego, odpowiedzialność oraz przekazali wiarę. W chwilach trudnych, ale i radosnych, zawsze się modliliśmy. Prosiliśmy Boga o pomoc, błagaliśmy o miłosierdzie i dziękowaliśmy za wszelkie łaski – snują swoje rozważania Marianna i Antoni, którzy 4 lutego, powtórzyli słowa przysięgi małżeńskiej przy ołtarzu w kościele pw. św. Kazimierza w Nowej Wilejce, gdzie mroźnej zimy 1956 roku stanęli na ślubnym kobiercu.

Dzisiaj parze diamentowych jubilatów, dojść do ołtarza pomogła córka Alina z mężem Marianem i ich jedynaczką Katarzyną – są oni opiekunami rodziców, którzy, choć doświadczeni chorobami, zachowali światły umysł i cieszą się każdym dniem życia.

– Rodzice, wychowując mnie i mojego brata, starali się przekazać wszystko, co najlepsze. Zawsze nas wspierali i cieszyli się z osiągnięć – w rozmowie z „Tygodnikiem” powiedziała Alina Błażewicz, córka państwa Ostrouchów, ciesząc się, że na starość jej rodzice zachowali hart ducha i radość życia.

Gdyby mieli życie przeżyć po raz drugi, ich wybór, jak zapewniają, byłby taki sam, bowiem nie wyobrażają sobie życia jeden bez drugiego. Obrączki, które powtórnie założyli sobie podczas diamentowego ślubu, dały im dzieci. To te same pierścionki, które przed 60 laty założyli sobie na znak wierności i miłości. Po latach, gdy córka wychodziła za mąż, przekazali je jej wraz z tradycyjnym ojcowskim błogosławieństwem.

– Na ślub rodziców „pożyczyliśmy” im te ich obrączki – żartuje córka Alina, a wnuczka Katarzyna, maturzystka Gimnazjum im. św. Jana Bosko w Jałówce z dumą wspomina chwile dzieciństwa, kiedy to dziadkowie niejednokrotnie wyręczali rodziców, gdy ci byli w pracy.

Przegadana noc poślubna

Na rozmowę-wspomnienia z państwem Marianną i Antonim umówiłam się w dzień po rodzinnym jubileuszu, na którym zebrała się najbliższa rodzina i przyjaciele. Gdy przed południem zadzwoniłam, staruszkowie przywitali mnie z nieukrywaną radością. Zaś na pytanie, jak się czują po nocy poślubnej, jednogłośnie odpowiedzieli: „Oj, zasnęliśmy dopiero nad ranem, bo… całą noc przegadaliśmy. Tyle za te 60 lat mamy wspomnień”. Rzeczywiście ich opowieści starczyłoby zapewne na niejedną książka, a cóż dopiero wąskie łamy gazety…

Marianna i Antoni Ostrouchowie większość swego życia przeżyli w Nowej Wilejce. Doczekali się dwojga dzieci – Leona i Aliny. Alina pracuje jako pielęgniarka w szpitalu w wileńskich Leszczyniakach. Dlatego też dziadkowie (jak nazywa państwa Ostrouchów cała rodzina po narodzinach wnuczki) mają zapewnioną wykwalifikowaną opiekę medyczną.

– Z powodu słabego serca, nie mogą mi zrobić operacji na stawy, a nogi tak bardzo dokuczają. No i nie mogłam zatańczyć na własnym weselu – rezolutnie twierdzi pani Marianna, puszczając oko w kierunku męża, który też już nie może obejść się bez laski.

– Muszę przyznać, że przez całe nasze życie małżeńskie nigdy nie podnieśliśmy ręki na dzieci. Zawsze staraliśmy się wytłumaczyć im, że złe postępowanie przyniesie wstyd i smutek rodzicom. Po takich rozmowach wszystko wracało do normy i dzieci nie sprawiały nam kłopotów wychowawczych – opowiada pan Antoni.

Zanim się spotkali

Rodzina Marianny pochodziła ze wsi Bildzi, koło Ławaryszek. Rodzice, Stanisława i Józef, mieli dwie córki, gospodarzyli na niecałych 4 ha ziemi, dlatego w rodzinie było biednie.

– Kiedy nieco podrosłam, stryjeczny brat (żeby pomóc rodzicom) wziął mnie do swojej rodziny, do Nowej Wilejki i u niego się wychowałam – wspomina pani Marianna.

Z kolei jej małżonek Antoni, zanim spotkał wybrankę losu, miał o wiele trudniejsze życie. Urodził się we wsi Halinowo za Niemenczynem, jako czwarte dziecko Wiktorii i Jana Ostrouchów.

– Było nas sześcioro rodzeństwa: Władysław, Michał, Janina, ja – Antoni, Halina i Henryk. Do wojny mieszkaliśmy na wsi w Halinowie, tato mój był wojskowym, podpułkownikiem. Kiedy przyszli sowieci, musieliśmy się chować, przez kilka lat ukrywaliśmy się w lasach, czasem u ludzi. Dwa razy nas rozkułaczyli. Pod koniec wojny z bratem Władysławem zaciągnęliśmy się do partyzantki – wspomina pan Antoni, który razem z akowcami brał udział w wyzwoleniu Wilna. Brat Władysław został zastrzelony tuż po wojnie, a jego samego czekał los tułacza, potem – więźnia sowieckich łagrów.

Na nieludzkiej ziemi

Po wojnie Antoni wrócił do domu, którego właściwie nie było. Wspomina, że starsze rodzeństwo poszło na swoje, a młodszych przygarnęli krewni. W latach 1947-1952 rodzice chowali się u sąsiadów i znajomych oraz w lasach. Wynajmowali się do pracy za chleb. Ludzie im pomagali, gdyż wszyscy znali Jana Ostroucha i cenili go. Nikt ich nie wydał.

– Tato poszedł do pracy w kołchozie, ale za pracę zapłacono mu 13 kg zboża, więc ją rzucił i znalazł inną, na torfowni w Bezdanach: dowoził pracownikom chleb. Tam dopracował do emerytury. Wrócił do swego domu, który był bardzo zniszczony. Ukradziono wszystko: i drzwi, i okna, nie mówiąc już o dobytku – dzieli się wspomnieniami pan Antoni, który w roku 1947 został skazany na roboty w łagrach sowieckich jako więzień polityczny.

Najpierw trafił do łagru w Potmie (obwód tambowski), gdzie przebywał przez sześć lat. Dwa lata spędził w Omsku. Dopiero po śmierci Stalina w roku 1953, gdy ogłoszono amnestię, w roku 1954 mógł wrócić do domu.

– W Potmie pracowałem przy wyrębie lasu: woziliśmy drzewo jak konie, potem pracowałem na cegielni. Ale warunki w obozie panowały straszne: dawano nam na dobę 5 gramów postnego masła, 9 gramów cukru i bardzo mało chleba – opowiada sybirak.

Gram polskiej krwi

Wycieńczony głodem i ciężką pracą organizm dał znać: Antoni ciężko zachorował. Nieprzytomnego zaniesiono do baraku, ale zaopiekował się nim współwięzień lekarz Leszczyński z Brześcia.

– Leszczyński wraz z innymi chłopakami pojechał do Warszawy, aby wziąć udział w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie aresztowali ich sowieci i trafili do tego samego obozu, co i ja. Leszczyński wiedział, że potrzebne mi są lekarstwa. A w obozie była lekarka, żona jednego z wojskowych, Polka – Irena Nazarowa. Lekarz poprosił ją, żeby przyniosła z miasta odpowiednie zastrzyki. Ta najpierw nie chciała, gdyż przyniesienie czegokolwiek więźniowi groziło utratą wolności na 15 lat. Wtedy Leszczyński stanął przed nią na kolana i powiedział: „Jeśli został u pani choć jeden gram polskiej krwi, to proszę ratować tego człowieka od śmierci”. Nazarowa przyniosła mi lekarstwo. Zdrowie się poprawiło, a lekarka skierowała mnie na 3-miesięczną kurację zdrowotną – pan Antoni nie kryje łez, opowiadając wydarzenia z życia łagiernika.

Lekarka Nazarowa, wiedząc, że po chorobie Antoni nie może wrócić do pracy w tych samych warunkach, zaproponowała, żeby skierować go do pracy w Omsku, gdzie było nieco lżej: praca na elektrowni, potem w okolicznych kołchozach.

– W tym czasie koledzy (wśród nich lekarz Leszczyński) zorganizowali ucieczkę z obozu. Byłem umówiony, że będziemy razem uciekali. Jednak po chorobie, kiedy już wiedziałem, że mam skierowanie do innego obozu pracy, zrezygnowałem. Coś mi w duchu szeptało, żeby nie brać w tym udziału. Potem się dowiedziałem, że kolegom nie udało się: wszyscy zostali rozstrzelani, lekarz też… – opowiada pan Antoni, z żalem wspominając swych dawnych druhów.

360 dziewcząt i 6 chłopaków

Do domu Antoni Ostrouch wrócił w roku 1954. Przyjechał od razu do brata Henryka, który mieszkał w Nowej Wilejce. Do rodzinnego grona dołączyła siostra Halina i wszyscy razem udali się do rodziców. Mama, na widok syna, zemdlała. Rodzice żyli bardzo biednie, nie mieli nawet, czym poczęstować gości.

Po powrocie z łagru pan Antoni zamieszkał w wynajmowanym przez brata Henryka pokoju w Nowej Wilejce. Musiał rozejrzeć się za pracą. Robotników potrzebowano wszędzie, ale, gdy pracodawca dowiadywał się, że jest byłym więźniem politycznym, to odmawiał. W końcu starszy brat Michał pomógł mu – został zatrudniony przy zazielenianiu Wilna. Cieszył się z tej pracy, tym bardziej, że pracowało tam 360 dziewcząt, a tylko 6 chłopaków.

Zaczęli sobie towarzyszyć

Jednak swojej przyszłej żony nie spotkał w gronie współpracowniczek. Brat dowiedział się, że w pewnej rodzinie są panny na wydaniu, więc postanowili tam się rozejrzeć.

– Gdy poznałem Marysię i porozmawiałem z nią, pragnąłem jeszcze raz ją spotkać. I tak zaczęliśmy sobie towarzyszyć (przyjaźnić się – przyp. aut.) – wspomina bohater, który po mniej więcej dwóch latach oświadczył się. Bał się, że ktoś może mu zwinąć pannę sprzed nosa.

– Zebraliśmy się żenić, ale byliśmy biedni, jak myszy kościelne. Dlatego na wesele musieliśmy pożyczyć pieniądze u krewnych – wtrąca pani Marianna.

W rok po ślubie przyszło na świat ich pierwsze dziecko – syn Leon. Pani Marianna pracowała najpierw na centralnej poczcie Wilna przy segregacji listów. Przełożeni zaproponowali, żeby ukończyła odpowiednie kursy inżynierskie, gdyż poszukiwano pracowników na kolei. Z czasem zatrudniła się jako naczelniczka wagonów (konduktorka). Natomiast pan Antoni rozpoczął pracę w jednym z zakładów w Nowej Wilejce. A że był pilnym pracownikiem, bardzo go ceniono.

– Zaczęło się nam lepiej powodzić. Stanęliśmy wreszcie na nogi – opowiadają małżonkowie, którzy przez całe swoje życie tworzyli jedną całość. Kiedy pani Marianna, w związku z pracą, wyjeżdżała na kilka dni, domem zajmował się mąż. Córka Alina urodziła się dopiero po 10 latach małżeństwa, ale, jak przyznają małżonkowie, była to miła niespodzianka losu.

Los nie oszczędził

„Polityczna” przeszłość pana Antoniego była dla ich rodziny niczym kula u nogi. Co i rusz z tego powodu doświadczali jakichś przykrości. A to nachodzili ich jacyś agenci, a to brat pana Antoniego, Henryk, zginął w wypadku samochodowym, w dość dziwnych okolicznościach. Ale największa tragedia czekała rodzinę pod koniec lat 70. – śmierć pierworodnego Leona.

– Syn studiował finanse na Uniwersytecie Wileńskim. Ich rocznik miał wykładowcę, którego zaproszono z wykładami do Anglii. Po powrocie profesor zebrał męską część studentów i potajemnie powiedział im, żeby się uczyli języków obcych i starali się wyjechać za granicę. Ktoś go wydał albo w sali był podsłuch. Biedak już na drugi dzień został zastrzelony. W niewyjaśnionych warunkach zginęli wszyscy studenci, wśród nich także nasz syn – opowiadają Marianna i Antoni.

Leon zaginął zimą, a ciało znaleziono dopiero w marcu. Przez trzy miesiące pan Antoni szukał sprawiedliwości. Dotarł nawet do Moskwy i dopiero stamtąd przyszedł nakaz wznowienia śledztwa.

– U nas wszyscy się dziwili, w jaki sposób w Moskwie dowiedziano się o całej sprawie, gdyż listy nigdy nie docierały do centrali. Niemniej jednak do końca sprawa oficjalnie nie została wyjaśniona. Przecież „ręka rękę myje” i nikt nie chciał zdradzić, kto jest winien śmierci mego syna. Zamówiliśmy Mszę św. na Zwiastowanie w intencji odnalezienia naszego Loniusia. Drugiego dnia znaleziono jego ciało. Chociaż odpowiedzialni za zbrodnię uniknęli sądu tu, na ziemi, sąd Boży na pewno ich nie ominie… – mówi pan Antoni.

Przede wszystkim szacunek

Dopiero w latach niepodległości Litwy otwarcie zaczęto mówić o wywózkach, łagrach, niesprawiedliwie osądzonych. Jeszcze przy Gorbaczowie byłym więźniom politycznym dodano specjalną zapomogę. Obecnie pan Antoni należy do Polskiej Sekcji Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców. Dostaje świadczenia z Macierzy. Dumą napawają go medale i odznaczenia, które otrzymał od władz Polski.

– Recepty na szczęśliwe małżeństwo nie ma lepszej, jak szacunek względem współmałżonka i wiara w Boga. W rodzinie nie wolno myśleć wyłącznie o sobie, bo trzeba pamiętać o małżonku, dzieciach. I nie zapominać, że naszym życiem kieruje Bóg, będący źródłem siły, która pomaga przetrwać wszelkie życiowe burze. Przecież życie na tym świecie nie może być usłane różami: jest radość i smutek, ból i utrata najbliższych, ale gdy jest obok ktoś bliski, można przetrwać wiele. Rodzice nas tak wychowali i dali przykład wzajemnego szacunku. I my także chcielibyśmy to przekazać kolejnym pokoleniom – mówią państwo Ostrouchowie.

Teresa Worobiej

Na zdjęciu: diamentowe gody – okazja, by podziękować Panu Bogu za Jego Opatrzność i najbliższej rodzinie za codzienne wsparcie.
Fot.
autorka

<<<Wstecz