Niemież szlachcica Bochwica

Syn ostatniego przedwojennego właściciela Niemieża – Jacek Bochwic (rocznik 1922) mile mnie zaskoczył nie tylko szkołą kurtuazji, ale i doskonałą pamięcią. Już na początku spotkania byłam „przetestowana” odnośnie autorstwa dawnego niemieżańskiego napisu nagrobnego:

Zdieś leżyt połkownik Diejew,
Ubit ot Polakow złodiejew.

Murowany pomnik nagrobny rosyjskiego wojskowego Michaiła Diejewa miał kształt kolumny. Stanął w 1794 r. przy dawnym trakcie oszmiańskim, tuż przy granicy majątku Niemież, należącego wówczas do książąt Sapiehów, właścicielami którego w wieku następnym zostali hrabiowie Tyszkiewiczowie z Czerwonego Dworu, a w okresie międzywojennym Michał Bochwic herbu Radwan, ojciec Jacka Bochwica.

Za Tyszkiewiczów wchodzący w skład niemieżańskiego klucza majątkowego folwark Borejkowszczyzna dzierżawił w latach 1853-1861 poeta Władysław Syrokomla. To jego autorstwa czterowiersz uzupełnił z czasem powyższy napis na nagrobku:

Swego świnia nie syta,
W cudzym ogrodzie zabita.
Przechodniu, zlituj się nad duszy tej upadkiem,
Zapłacz przodkiem, westchnij zadkiem.

Wojna polsko-rosyjska 1792 r. przyniosła okupację Rzeczypospolitej, w skład której wchodziło także Wielkie Księstwo Litewskie. Po wybuchu powstania narodowego przeciwko Rosji i Prusom w kwietniu 1794 r. (Insurekcja Kościuszkowska) nie udało się Rosjanom zdobyć Wilna, gdzie „buntownikami” dowodził Jakub Jasiński. Śmiertelnie ranny podczas potyczek pułkownik Diejew zmarł właśnie w Niemieżu, gdyż znajdował się tu jeden z obozów dla żołnierzy Rosji carskiej.

W saloniku mieszkania państwa Heleny i Jacka Bochwiców przez chwilę poczułam się jak w przedwojennym pałacu niemieżańskim – portrety rodzinne i kinkiety na ścianach, zegar szafowy, szkło i porcelana (choć to już tylko resztki) w zabytkowej serwantce, bogato zdobiony główkami fotel pamiętający jeszcze czasy Tyszkiewiczów. A do tego dokumenty, w tym zaświadczający o kupnie Niemieża przez szlachcica Michała Bochwica. Nabył on jeden z hrabiowskich majątków wraz z pałacem, parkiem i zabudowaniami administracyjno-gospodarczymi od Benedykta Henryka Tyszkiewicza (1852-1935), pana na Czerwonym Dworze.

Początkowo zamiary założenia w Niemieżu (dawnym Memeżu) gniazda rodzinnego przez Tyszkiewiczów były poważne. Z braku w okolicy kościoła, wznosząc w poł. XIX w. pałac o powierzchni ponad tysiąc metrów kwadratowych, gospodarze zaplanowali także kaplicę, która zajmowała lewy róg piętra reprezentacyjnego. Zdobił ją obraz Matki Boskiej pędzla cenionego malarza Franciszka Smuglewicza, płótna którego w tamtych czasach zdobiły katedrę wileńską. Rzeźbione garnitury meblowe z mahoniu, obrazy i sztychy miast europejskich, porcelana, srebra i zegary wszelkiej maści przywożone i sprowadzane z różnych krajów, założona biblioteka i u schyłku XIX w. ustawiony stół bilardowy zamówiony we Francji świadczyły o tym, że zamiary zamieszkania w tym pałacu przez hrabiów na stałe wciąż mogły być realne. Nawet najzamożniejsi magnaci w tamtych czasach nie umieściliby w swoim letnisku cennych obrazów siedemnastowiecznego włoskiego malarza Salwatora Rosiego. A właśnie jemu przypisywano sygnaturę wiszących tu nie-małych rozmiarów płócien – Wyprawa Kolumba i Chrystus w rozmowie z faryzeuszami.

Notabene, pierwszym „meblem” pałacu niemieżańskiego miał być ogromnych rozmiarów żyrandol na 120 świec, z brązu i szkła weneckiego, zawieszony na plafonie salonu wielkiego, po raz pierwszy zapalony z okazji przyjścia na świat wnuka Benedykta „Beniusia” Henryka. Prawdopodobnie dlatego Benedykt Henryk, sprzedając w 1920 r. wraz z wyposażeniem niemieżański pałac Michałowi Bochwicowi zastrzegł, że świecznik/żyrandol ma być z czasem przekazany do kościoła parafialnego w Rudominie jako dar rodziny Tyszkiewiczów, która w swoim czasie wspierała finansowo jego budowę. Sprawa, bez zobowiązującego terminu, przeciągnęła się do II wojny światowej podczas której zabytkowy sprzęt zaginął.

O poważnych zamiarach Tyszkiewiczów względem Niemieża świadczyły także murowana oficyna z kancelarią i mieszkaniami dla oficjalistów dworskich (administratora majątkowego, rachmistrza i ekonoma) oraz reprezentacyjna stajnia przeznaczona dla koni wyjazdowych dwukondygnacyjną wieżą i zegarem na zewnątrz budynku. Zarządzający stajniami i jednocześnie brajter uczący jazdy konnej dzieci i wnuków Tyszkiewiczów mieszkał na eleganckim piętrze. Ponad piętrem, w dekoracyjnej wieżyczce, umieszczono duży zegar na głos wybijający godziny. Regulował on dawne życie dworu. A sam szczyt wieżyczki zegarowej wieńczył oryginalny wiatrowskaz – metalowy, połyskujący w słońcu koń obracający się na kółkach w zależności od podmuchu wiatru. Odwiedzającym siedzibę magnacką zdradzał nie tylko charakter budynku, ale też i zamiłowanie właściciela do rumaków i jazdy konnej.

Wjeżdżając na przypałacowy teren z lewa mijało się ten elegancki budynek stajenny, w którym było także pomieszczenie na karetę, bryczkę najtyczankę i wolant gospodarza. Natomiast z prawej mijało się gładko otynkowaną oficynę, wyposażoną w dużych rozmiarów okna dekorowane gzymsami. Jasnej tonacji murowane budynki, stylem dopasowane do pałacu, podkreślały gust i zamożność gospodarzy. Przed pałacem rozciągał się otwarty dziedziniec paradny z ogromnym gazonem, upiększonym niskim klombem. W późniejszym okresie urządzono tu kort tenisowy. Były dwie reprezentacyjne bramy z murowanymi słupkami w jasnym kolorze. Od strony traktu słupki wieńczyły kamienne kule, a tuż przed wjazdem na przypałacowy teren stały na nich kamienne wazy w których w sezonie rosły kwiaty. Do majątku jechało się wzdłuż sędziwych alei lipowych.

Majątek Niemież, choć mocno okrojony w międzywojniu, odżył i swoje prawdziwe życie dworskie zaczął dopiero za Michała Bochwica. Od Tyszkiewicza został nabyty na bardzo korzystnych warunkach. O niskiej cenie zadecydowały sytuacja polityczno-ekonomiczna i pośpiech. Hrabiemu groziła parcelacja rozległych latyfundii, spowodowana powojenną reformą rolną, a nie chciał by pałac wybudowany przez jego dziadków trafił w obce ręce. Szlachcic Bochwic, absolwent Wyższej Szkoły Rolniczej w Warszawie, był wieloletnim zarządcą hrabiego w Niemieżu. Z małżonką Heleną z domu Koelichen , warszawianką, doczekali się w 1922 r. syna jedynaka – Jacka, wychowaniem którego zajęły się oprócz matki także niania i bona od dobrych manier oraz języka francuskiego.

Niemież za Bochwiców początkowo liczył 300 ha, potem skurczył się do 100 ha. W gospodarstwie trzymano 10 koni i 30 krów. Na potrzeby rodziny hodowano świnie i kury. Do majątku należały także trzy sady owocowe i dwa ogrody warzywne. W stawach rybnych rozprowadzano szczupaki, karpie i liny. Majątek był samowystarczalny. Rodzina gospodarzy utrzymywała się ze sprzedaży trzody chlewnej, warzyw i owoców, mleka i jego przetworów, hodowli ryb odstawianych do miejscowej karczmy oraz wypiekania chleba razowego, dostarczanego do sklepów wileńskich. Pracę piekarni nadzorowała sama gospodyni. Nalepki „Niemież” przyklejał na pieczywo syn Jacek. Zboża, jak i krupy, pochodziły z własnej uprawy. Przerabiano je na mąkę w młynie majątkowym. Ponieważ pszenicy Bochwicowie nie hodowali wcale, w bułki zaopatrywano się w Wilnie lub w Rudominie.

Przed II wojną światową w pałacu były wanna i sedes ze spłuczką, ciepła woda i elektryczność. Ale prąd włączano tylko wówczas, gdy na dworze się ściemniło. Gospodarze żyli w miarę oszczędnie i sami zajmowali się różnymi pracami, w okolicznych majątkach wykonywanych przez służbę. Była kucharka i pokojówka, jednak to gospodyni dozorowała przyrządzanie posiłków. Nadzorowała nie tylko przypałacową piekarnię, ale i warzywniak. Robiła na zimę kiszonki i przetwory. Własnoręcznie robiła uwielbiane przez całą rodzinę kołduny. Jak zaświadcza naoczny świadek, musiało ich być „co najmniej 60 sztuk na ryło”. Gospodarz w lecie już o godz. 4-ej z rana był na nogach, bo w ramach oszczędności sam majątkiem zarządzał. Pałac nigdy nie był w całości zamieszkany ani umeblowany. Brakowało pieniędzy.

Codziennie życie upływało przy zajęciach związanych z domem i gospodarstwem. W niedziele i święta bryczką lub autem cała rodzina jechała na Mszę św. do kościoła w Rudominie, gdzie miała, jak poprzednio Tyszkiewiczowie, swoją ławkę. Nie zajętą także wtedy, kiedy byli w Wilnie, Warszawie lub za granicą. Po powrocie do domu nastawiano samowar z czarną herbatą. Gospodarze byli muzykalni. Pan grał na skrzypcach, pani na pianinie stojącym pośród mebli pamiętających jeszcze czasy Tyszkiewiczów w salonie reprezentacyjnym, ściany którego zdobiły duże lustra w kunsztownych ramach. Pańskiego jedynaka bardziej jednak pociągało strzelanie z łuku, chodzenie z dorosłymi na polowania, łowienie ryb i pływanie w stawie majątkowym. Gdy był nastolatkiem zainteresował się chemią. To bardzo się przydało podczas II wojny światowej kiedy w pałacu siedzieli Niemcy. Rodzicom pozwolono przenieść się do Wilna, a dozorować gospodarstwem rolnym na rzecz armii okupantów przyszło Jackowi. Mieszkając w oficynie zmajstrował sprzęt do pędzenia bimbru. Miał więc towar (nielegalny) na wymianę i łapówkę. Ale w czasie jednego ze swoich przedwojennych eksperymentów chemicznych chłopak spowodował wybuch i omal nie postradał życia. Na piętrze wybuchł pożar.

Jacek Bochwic wspomina: Pamiętam ekskluzywny i pierwszy w Wilnie dom towarowy braci Jabłkowskich na Mickiewicza (tu rodzice kupowali mi ubrania), mający dobrą renomę sklep naczyń kuchennych i wyrobów żelaznych Stanisława Krakowskiego przy ul. Zamkowej i sprzedaż wchodzących w modę rowerów na Wielkiej. To były szczęśliwe dni, kiedy z rodzicami zachodziliśmy do cukierni Sztralla na herbatkę i ciasto lub do kawiarni włoskiej przy „Lutni”, gdzie można było kupić także wschodnie specjały typu chałwy o różnych smakach. Jednak był powszechny zakaz samotnego zapuszczania się pod operetkę dla młodzieży szkolnej (byłem uczniem Gimnazjum O.O. Jezuitów w Wilnie) ze względu na licznie spotykane tam panie lekkiego obyczaju…

Liliana Narkowicz

Na zdjęciach: Jacek Bochwic z ojcem Michałem (1932); autorka w gościnie u pana Jacka (2015) – w tle pająk (wiszący świecznik) i portret Heleny Bochwicowej, niegdyś upiększające salon pałacu w Niemieżu.

<<<Wstecz