Stefania Stankiewicz – kariera ugruntowana ludzkim szacunkiem

Zawsze być po stronie człowieka

„Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Ale co zrobić, gdy ciało jest sparaliżowane, a w rękach nie ma tyle siły, żeby samodzielnie zapukać do drzwi?.. Spojrzenie urzędników na chorych i potrzebujących pomocy zazwyczaj jest chłodne i obojętne, takie, że czujesz się niepotrzebny. A ona, pani Stefania, wszystko zawsze rozumiała z pół słowa, ilekroć się do niej zwracałam…”

Przejmujące zwierzenie Aliny Fiodorowej, pensjonariuszki Domu Samopomocy w Wołczunach (gmina Czarny Bór), z której podstępna raptowna choroba mózgu uczyniła osobę niepełnosprawną i uzależnioną od łaski i pomocy innych ludzi, zrozumie każdy, kto kiedykolwiek zapukał do drzwi Stefanii Stankiewicz, wieloletniej kierowniczki wydziału opieki społecznej samorządu rejonu wileńskiego.

Po ponad 20 latach pracy na tym stanowisku, pani Stefania przeszła na emeryturę. W ciągu długich lat zaskarbiła sobie szacunek nie tylko kierownictwa i współpracowników, ale przede wszystkim tych ludzi, którym pomagała w najtrudniejszych życiowych chwilach. W sytuacjach wydawałoby się bez wyjścia, zawsze umiała dostrzec to przysłowiowe światełko w tunelu. Dobierała odpowiednie słowa, doradzała, przytulała, posiłkując się odpowiednim paragrafem prawa ratowała rodziny, gdy pod ich strzechy zaglądała bieda i niedostatek lub po prostu dzieliła się własną kanapką… Krótko mówiąc, zachowywała się nie jak urzędniczka, tylko ciepły i potrafiący się wczuć w ludzką potrzebę człowiek.

Szanować każdego – od małego, po dojrzałego, obarczonego brzemieniem lat człowieka – takie życiowe credo przyświecało całej jej zawodowej karierze. Tego wymagała też od swoich pracowników. Nieprzypadkowo podczas spotkania pożegnalnego pewna była pracowniczka wydziału wspominała, że gdy przyszła do pracy pani Stefania zadała jej pytanie: „Czy ogląda Pani program telewizyjny „Pole cudów?”. Potem Stefania Stankiewicz wytłumaczyła, o co jej chodziło. Otóż osoba prowadząca ten program każdemu, nawet dziecku, podaje rękę i zwraca się w grzecznościowej formie: pani, pan… A to oznacza, że wszystkim, niezależnie od wieku, czy pozycji społecznej okazuje należny szacunek.

– Nasza kierowniczka była dla nas wzorem niezwykłej pracowitości i łagodnego usposobienia, miała w sobie tyle energii, że wielu z nas mogło jej tylko pozazdrościć. Korzystała z każdego zaproszenia i zachęcała nas do tego. Potrafiła uporać się z nawałem prac, być na bieżąco z wszystkimi zmianami ustaw i norm. To, czego się u niej nauczyłam – to dyplomacja. Pani Stefania nigdy nie uniosła się, nie okazała wyższości, zdenerwowania – podkreśla Rima Miseliūnienė, st. specjalistka wydziału opieki społecznej.

– Pani Stefania zawsze chętnie podejmowała się nowych wyzwań, nie bała się nowości. Ona umie pożartować, jest wyrozumiała. Wysłucha, pocieszy – wtóruje koleżance Tatiana Miszancziukowa.

Wierność miejscu

– W 1959 roku wstąpiłam do agrozootechnikum w Bujwidziszkach. Nasi wykładowcy – Jerzy Pilecki, Nela Pilecka, Władysław Korkuć, który wykładał muzykę, zaszczepiali nam miłość do tego, co polskie. To były pierwsze lata działalności zespołu „Wilia”. Pamiętam, że wyszywałam dla wiliowców męskie koszule. Na wiosnę całą grupą razem z panią Nelą szliśmy do lasu w Bujwidziszkach zbierać konwalie. Wiązaliśmy maluśkie bukieciki i zawsze z naszego miejsca na balkonie w filharmonii, wówczas największej sali koncertowej Wilna, rzucaliśmy te bukieciki na scenę – przypomina studenckie czasy Stefania Stankiewicz. Studia agrozootechniczne nasza bohaterka ukończyła w 1963 roku już w Białej Wace, dokąd przeniesiono bujwidziskie technikum. Po ukończeniu nauki świeżo upieczona pani zootechnik podjęła pracę w kołchozie w Kamionce w rejonie solecznickim.

– Byłam dość aktywną pracowniczką, możliwe, że z tego powodu zostałam oddelegowana do Moskwy na zjazd komsomołu. Mam nawet autograf Jurija Gagarina, zdjęcie z kosmonautą Walerijem Bykowskim… Takie były czasy – śmieje się wspominając dzieje z minionej epoki. W Kamionce Stefania Stankiewicz przepracowała 4 lata, a potem razem z mężem Janem przyjechała do Wilna. Życie w stolicy nie było łatwe; tęskniła za Jurgielanami – rodzinną wsią, a i wybór ofert pracy nie był zbytnio bogaty. Wkrótce podjęła się pracy jako księgowa w rejonowym komitecie komsomołu. Instytucja ta mieściła się wówczas obok dzisiejszego gmachu samorządu rejonu wileńskiego.

– W 1969 roku związałam swój los z rejonem wileńskim na stale i pozostałam mu wierna przez całe życie. Były, oczywiście, przerwy, wyjazdy na naukę, bo cały czas się uczyłam, ale zawsze rejon wileński był moją przystanią. Potem zatrudniłam się w Związkach Zawodowych Pracowników Rolnictwa Rejonu Wileńskiego, jako zastępca przewodniczącego Kazimierza Klimašauskasa. Mój gabinet znajdował się na 3 piętrze obecnego budynku samorządu. Gdy pan Klimašauskas zmienił posadę, zostałam przewodniczącą tej organizacji związkowej. Pracowałam do momentu objęcia w 1993 roku stanowiska kierownika wydziału opieki społecznej samorządu rejonu wileńskiego – opowiada Stefania Stankiewicz.

Na propozycję przyjęcia tej trudnej ze względu na odpowiedzialność i okoliczności posady przystała nie od razu. Po rozwiązaniu Rady samorządu rejonu wileńskiego i wprowadzeniu bezpośredniego zarządzania sytuacja w rejonie nie wyglądała najlepiej, a działalność ZZ odeszła na dalszy plan. Gdy nastąpiła era odrodzenia, początek zmian na lepsze, dała zgodę.

Praca z ludźmi i dla ludzi

– Gdy przyszłam do swego wydziału, pracowało w nim czterech pracowników. Była to zupełnie nowa, dopiero tworząca się struktura. Nie było żadnych regulaminów, zasad działalności itp. rzeczy, toteż wszystko należało stworzyć od podstaw. W całym samorządzie nie było ani jednego komputera. Pamiętam, że resort opieki społecznej w końcu 1993 roku przydzielił nam 10 tys. litów na zakup komputera. Wtedy już było lżej. I tak, krok po kroku, nasz wydział rozwijał się – wspomina pani Stankiewicz.

Stefania Stankiewicz jest przekonana, że w wydziale opieki społecznej może pracować dalece nie każdy. Codzienna styczność ze zjawiskami aspołecznymi, ubóstwem czy sieroctwem wymaga od pracowników nie tylko wrażliwości, ale też opanowania, empatii, mądrości i intuicji.

W ciągu długich lat pracy nauczyła się przyjmować życie takim, jakie jest. Choć na początku było bardzo trudno: nie potrafiła zachować zimnej krwi wobec losu sierot, czy opuszczonych przez dzieci starców, nie mogła powstrzymać łez, gdy trzeba było w sensie dosłownym odrywać od spódnicy zdegradowanej alkoholizmem matki łkające maleństwo, aby umieścić je w sierocińcu.

– Moi pracownicy – to ludzie o wrażliwych, czułych sercach. Niektórzy przyszli do wydziału stosunkowo niedawno, z innymi pracowałam prawie od początku. Nawet w chwilach odpoczynku, w czasie przerwy obiadowej omawialiśmy sprawy naszych petentów i cieszyliśmy się, gdy coś się udawało pozytywnie załatwić i pomóc ludziom. Uczyłam ich, że zawsze trzeba być po stronie człowieka – mówi pani Stefania. Cieszy się, że obecny 15-osobowy zespół z nową kierowniczką Ireną Ingielewicz, doświadczoną specjalistką w zakresie opieki społecznej, na czele, potrafi sprostać każdemu zadaniu.

Problemów bez liku

– W pierwszych latach pracy w wydziale nie zauważałam takiej głębokiej biedy u mieszkańców rejonu. Wtedy ludzie jeszcze umieli pracować, jakoś sobie radzić. Jednak z biegiem lat, aż do 2008 roku, było tylko gorzej i gorzej. Do naszego wydziału o pomoc zwracało się coraz więcej ludzi ubogich, oszukanych, sierot, które po wyjściu z domów opieki nie miały gdzie się podziać. Wielu spośród nich ginęło tylko dlatego, że nie miało godnego przytułku. Na szczęście w ciągu kilku ostatnich lat było już względnie spokojnie, choć problemów wcale nie ubywało. Zdarzało się, że ludziom wystarczało pieniędzy na bilet tylko w jedną stronę. Przychodzą napisać podanie na zapomogę, a do domu nie mają za co wrócić… Ale różnych ludzi spotykamy. Niestety, nie brakuje również ludzi małodusznych, nieuczciwych, którzy chcieliby stale żyć na koszt państwa. Tacy hołdują zasadzie, że skoro są w potrzebie, ktoś im musi przynieść na tacy – ubolewa Stefania Stankiewicz i dodaje, że każdy człowiek na okazaną pomoc reaguje inaczej: jeden jest wdzięczny nawet za drobny gest, bo nie wierzy, że w litewskim urzędzie może spotkać się z życzliwością, drugi uważa, że mu się wszystko należy.

Współpracowniczki pani Stankiewicz podziwiają jej talent do zapamiętywania imion i cyfr. To dzięki niemu kierowniczka wydziału opieki społecznej pamięta o swych podopiecznych i przypadkach, które szczególnie zapadły w serce.

– Wiele lat temu przyszło do mnie dwóch chłopaków, sierot. Rodzice jednego z nich zginęli w wypadku. Rodzina miała 3-pokojowe mieszkanie. Ale ktoś tego chłopca oszukał, odebrał mu to mieszkanie. Zakwaterowano go w kawalerce, a z czasem i ją odebrano. Gdy los zadał mu kolejny cios, przyszedł do mnie i mówi: „Pani kierowniczko, postanowiłem pożegnać się z życiem…”. Miał wtedy około 22 lat. Oddałam mu swój obiad, uspokoiłam. Rzadko go potem widywałam, ale na pewno wiem, że żyje – opowiada Stefania Stankiewicz. Interesują ją losy ludzi, których kiedykolwiek spotkała na swojej drodze.

Pewnego razu od niezrównoważonej psychicznie petentki dostała teczką po głowie, innym razem były więzień groził jej nożem…

Walizka od pani Stefanii

Wspomniana już powyżej Alina Fiodorowa z Wojdat podzieliła się refleksją, jak w trudnej sytuacji materialnej Stefania Stankiewicz pomogła załatwić zapomogę. Jej córka właśnie wybierała się na studia do Moskwy, ale nie miała w co zapakować rzeczy. Za uzyskane pieniądze rodzice kupili jej walizkę. Z nią wyruszyła na naukę, ukończyła studia, które otworzyły jej bramy w przyszłość. Pensjonariuszka Domu Samopomocy w Wołczunach z wdzięcznością wspomina „walizkę od pani Stefanii” oraz wiele innych dobrodziejstw, których doświadczyła od zawsze otwartej na ludzkie potrzeby kierowniczki rejonowego wydziału opieki społecznej.

– Jeśli są ludzie powołani do wykonywania jakiejś pracy, to ona jest powołana do tego, aby pomagać ludziom. Dla nas, niepełnosprawnych, była opoką, która pomagała przetrwać – mówi Alina Fiodorowa.

Pani Stefania bardzo ceni zaufanie i samodzielność, którą miała w podejmowaniu decyzji dotyczących pracy wydziału opieki społecznej. Jako jego kierowniczka musiała być w stałym kontakcie z gminami rejonu. Chwali sobie też współpracę ze starostami, która, jak powiada, układała się bardzo pomyślnie – wspólnie się naradzali, znajdywali rozwiązanie nawet najgorszych problemów.

– Pani Stefania zawsze szuka możliwości, aby pomóc. To człowiek otwartego serca, na którego w każdej sytuacji mogłam liczyć – mówi Maria Maciulewicz, starosta gminy Pogiry.

Według sumienia

W tej chwili już była kierowniczka wydziału opieki społecznej jest szczególnie dumna z otwarcia ponad 10 lat temu Centrum Dziennego Pobytu Osób Niepełnosprawnych w Niemenczynie, którego działalność dla wielu rodzin opiekujących się niepełnosprawnymi, jak też samym osobom z problemami zdrowotnymi sprawiła, że życie nabrało nowego sensu. Jest też zadowolona z powstania w Podbrzeziu Domu Opieki dla Osób Starszych.

– Izolacja osób starszych i schorowanych od rodziny jest ogromnym stresem, a co dopiero gdy byli wywożeni daleko poza granice rejonu. Po 2-3 miesiącach umierali. Teraz jest inaczej – mówi z radością.

Reasumując lata pracy, Stefania Stankiewicz stwierdza, że gdziekolwiek ją rzucał los, starała się czegoś nauczyć: doprowadzać wszystkie powierzone sprawy do końca, odpowiedzialnie sporządzać dokumenty, zawsze postępować zgodnie z własnym sumieniem.

Energiczna i zawsze pogodna pani Stefania nie ukrywa – na emeryturze będzie jej brakowało stałego kontaktu z ludźmi, roboczego zamieszania, weekendowego układania planu działań na przyszły tydzień. Teraz cały swój czas poświęci domowi i rodzinie: dzieciom, wnukom, których ma troje. I nareszcie upora się ze wszystkim zaległościami: uporządkuje zdjęcia, książki, uszyje pościel. A może, jako wolontariuszka, zapisze się do organizacji pozarządowej, żeby nadal cokolwiek pożytecznego robić dla ludzi…

Irena Mikulewicz

Na zdjęciu: niezapomniana chwila otwarcia Centrum Dziennego Pobytu Osób Niepełnosprawnych w Niemenczynie.
Fot.
archiwum

<<<Wstecz