Diamentowy jubileusz ks. Józefa Aszkiełowicza

Nadchodzi zima – czas podsumowań

„Wszechmogący Boże, Syn Twój posłuszny Twojej woli poniósł śmierć na krzyżu, aby wszyscy ludzie zostali zbawieni” – modli się Kościół 14 września, w dniu Podwyższenia (Odnalezienia) Krzyża Świętego. Od wieków mieszkańcy Wileńszczyzny w okolicy tej uroczystości idą utartym szlakiem kalwaryjskich dróżek, rozważając Mękę Pana Jezusa. Każdego roku ks. Józef Aszkiełowicz, proboszcz parafii mejszagolskiej, w dniu 14 września „prowadzi Kalwarię”. Skąd taka wierność nabożeństwu tego samego dnia, każdego roku?… Święto to bowiem jest szczególnie bliskie kapłanowi, gdyż w tym dniu obchodzi on urodziny.

Zrządzeniem Opatrzności Bożej 14 września tego roku ks. Józef Aszkiełowicz obchodził jubileusz 60-lecia i, jak mawia, w jego życiu rozpoczął się okres „zimy”.

– Życie człowieka porównuję do pór roku: 4 razy po 20. Póki jest człowiek młody i pełen energii – to wiosna; potem przychodzi czas na lato, gdy cieszy się z owoców swego życia. Następnie – dojrzała jesień, zaś po sześćdziesiątce – okres starości, czyli zima. Ale dla człowieka wierzącego, który swoje życie związał z Chrystusem, nie kończy się na zimie. Znów przychodzi czas na wiosnę: jest to wieczna wiosna z Jezusem w niebie – snuje filozoficzne rozważania ks. Józef i podkreśla, że z każdym dniem nie zbliżamy się do kresu życia, ale do życia wiecznego w niebie.

Turgiele: tutaj się wszystko zaczęło

Każdy jubileusz mimowolnie nasuwa refleksje podsumowujące pewne osiągnięcia, jakiś etap w życiu, ale też, a może, przede wszystkim, wzbudza w człowieku wdzięczność za to, co się w życiu osiągnęło i za ludzi, których Bóg postawił na życiowej drodze. Ksiądz Józef Aszkiełowicz nie kryje wzruszenia i z głębokim przekonaniem wypowiada zwykłe ludzkie dziękuję dla śp. rodziców, którzy przekazali życie i łaskę wiary.

Mama Jadwiga Bokiej, 1932 rok urodzenia, i tata Józef, ur. w 1927 roku, (po ojcu najstarszy syn odziedziczył nie tylko nazwisko, ale i imię) pochodzili z turgielskiej parafii. Oboje pochodzili z licznych rodzin. Być może to skłoniło, że od razu, gdy się pobrali, musieli „iść na swoje”. Dlatego też własne życie rodzinne ułożyli w Wilnie, gdzie łatwiej było o pracę.

– Tato przez całe życie pracował jako kierowca autobusów, zaś mama była dozorczynią. Jej praca pozwalała poświęcić się rodzinie. Odkąd pamiętam, zawsze była w domu, gdyśmy z młodszym bratem Tadeuszem wracali po lekcjach w szkole – opowiada kapłan, który cieszy się, że rodzice doczekali się sędziwego wieku. Natomiast, gdy świętowali złote wesele, 5 września 2004 roku, to błogosławił im ich własny syn.

Rodzinne tradycje

Okres sowiecki nie sprzyjał zachowaniu własnej tożsamości, krzewieniu kultury, nie mówiąc już o przekazywaniu tradycji wiary katolickiej. Propaganda robiła swoje: łatwiej będzie dziecku po rosyjskiej szkole, niż po rodzimej – polskiej. Dotychczas ks. Józef Aszkiełowicz czuje niedosyt po szkole rosyjskiej, w której, jak mówi, starano się wykorzenić, cokolwiek młody człowiek posiadał wartościowego. Tworzono takich „homo sovieticus”, którzy, mimo wspaniałych obietnic propagandowych, niewiele osiągnęli, gdyż, zdaniem kapłana, mieli podcięte korzenie.

– Człowiek bez wiary, własnej tożsamości, kultury, znajomości historii narodu jest zagubiony – uważa kapłan i jest wdzięczny, że rodzice potrafili przekazać swoim synom wiarę. Bowiem każdej niedzieli cała rodzina Aszkiełowiczów udawała się do kościoła.

Rodzice wywodzili się z katolickich, wierzących rodzin, gdzie zawsze praktykowano wszystkie chrześcijańskie święta. Brat mamy – Wincenty Bokiej – należał do zakonu księży misjonarzy. Uczył się w seminarium zakonnym w Wilnie (na Subocz). Gdy w roku 1939 sowieci zajęli miasto, wraz z innymi klerykami wywieźli Wincentego na Ziemię Franciszka Józefa, gdzie zmarł w roku 1940.

Zahartował boks

Wspominając lata dzieciństwa i młodości, ks. Józef opowiada, że już wtedy zazdrościł kolegom, którzy chodzili do polskich szkół. – Uczniowie z polskich szkół zawsze się spotykali w niedzielę na Mszy św., potem gdzieś wspólnie szli. Tworzyli takie „paczki”. Mieli wspólne zainteresowania, należeli do artystycznych zespołów. Ja niczego tego nie miałem – opowiada ks. Aszkiełowicz, przyznając, że w okresie szkolnym pilnością nie grzeszył. Uważał wtedy, że nauka nie będzie jemu w życiu potrzebna, dlatego wolał się skupić na sporcie. Wybrał boks. Należał nawet do klubu sportowego i uczestniczył w zawodach. Jak wspomina, częściej wolał „pięściowe załatwienie sprawy” i chyba dlatego wśród kolegów uchodził za samotnika.

– Nie byłem zbyt towarzyski. A boks zahartował moje ciało: nie bałem się ciosów i bólu. Dzisiaj widzę w tym Opatrzność Bożą: widocznie już wtedy Bóg chciał mnie mieć na wyłączność i szykował, abym się nie bał ataków złego ducha – rozważa ksiądz Józef.

Niby zwiastowanie

O tym, aby zostać księdzem, ani na moment nie przyszło na myśl młodemu Józefowi, który po ukończeniu technikum został powołany do odbycia obowiązkowej służby wojskowej. Służył w kalinińskim obwodzie (dzisiaj twerski), w miasteczku Bieżeck, na lotnisku (łączność między samolotami).

Dzisiaj chwilę powołania kapłan nazywa zwiastowaniem, bowiem w jednym momencie jego życie odwróciło się o 180 stopni. Pewnego letniego wieczoru, gdy wracał ze wspólnego oglądania telewizji, poczuł, że Bóg ogarnął go swą niezmierną miłością. – Trwało to zaledwie kilka minut, ale było tak mocne, że nie potrafiłem ustać na miejscu i tam gdzie byłem – na lotnisku – ukląkłem i zacząłem się modlić. Skąd wiedziałem, że to jest Boże? Wiedziałem i tyle… Podczas modlitwy przewinęła się myśl, żeby pójść do seminarium. Nic wtedy nie słyszałem o tym, że Bóg każdego człowieka powołuje do odbycia jakiejś specjalnej misji. Niemniej jednak coś we mnie drgnęło – wspomina ks. Aszkiełowicz, podkreślając, że od razu „z pomocą” przyszedł zdrowy rozsądek, który zapytywał, dlaczego on, przecież są inni: lepsi, mądrzejsi i… grzeczniejsi.

Seminarium nie wchodziło w rachubę także z innego powodu: należało zmienić wszystkie życiowe plany. Młody chłopak, który planował życie rodzinne, przyglądał się już dziewczynom, być może potajemnie kalkulował, która byłaby dla niego najlepsza … I tu raptem zarysowuje się przed nim droga inna – droga samotności.

Dzisiaj, każdy, kto zna księdza Józefa, wie, że jednym z jego ulubionych powiedzeń jest: z Bogiem trudno się zaczyna, ale łatwo się kończy. Kapłan jest przekonany, że w życiu nie należy iść na łatwiznę, gdyż to, co trudniej nam się udaje, jest bardziej wartościowe. Być może to przekonanie ma swój zalążek właśnie w tamtych młodzieńczych dylematach, gdy się zastanawiał, którą drogę obrać.

A jednak… seminarium

Przeżycie z wojska nie dawało młodemu Aszkiełowiczowi spokoju, coś go nurtowało. Próbował sobie wytłumaczyć, że wszystko to było dziełem wyobraźni, chwilowego zauroczenia, autosugestii. Po wojsku pracował w zakładzie, najpierw jako majster, potem jako inżynier-technolog. Jednak wydarzenie tamtego letniego wieczoru skłoniło go do stawiania pytań teologicznych.

– Wcześniej zawsze byłem pewny, że Bóg istnieje, wierzyłem i tyle. Po wojsku już nie wystarczyło mi przekonanie, że Bóg jest, zacząłem się zastanawiać, nad Jego potęgą, Opatrznością, stworzeniem świata, dziełem Zbawienia. A to skłoniło mnie do sięgnięcia po książki – wspomina ksiądz.

Po dwóch latach pracy w zakładzie, złożył podanie do Seminarium Duchownego w Kownie. Na miejsce pracy od razu przyjechały służby bezpieczeństwa, zaczęły się wypytywania, próby odmowy i skłonienia do współpracy. Był to rok 1979.

Miłym zaskoczeniem, ale też i swoistym potwierdzeniem, że dobrze zrobił, były rekolekcje, które prowadził dla alumnów sędziwy kapłan. – Podczas tych rekolekcji ów ksiądz dawał te same odpowiedzi, do których sam wcześniej doszedłem. Utwierdziło to mnie, że jestem na właściwej drodze – wspomina ks. Aszkiełowicz.

Ksiądz – budowniczy

Święcenia kapłańskie przyjął w Kownie, w roku 1984, z rąk bp. Liudvikasa Pavilonisa, i został skierowany jako wikary do parafii w Ejszyszkach. Ówczesną pracę wśród wiernych wspomina bardzo ciepło. Twierdzi, że sześć lat spędzonych w Ejszyszkach – były jego drugim seminarium. Na uczelni, bowiem, poznawał nauki teoretyczne, filozofię i teologię, natomiast mieszkańcy parafii nauczyli życia z Bogiem.

– Nie darmo ułożono powiedzenia, że pierwsza parafia jest jak pierwsza miłość… To była praca trudna, bo wymagająca, ale też wdzięczna. Współpracowałem z ludźmi, którzy mieli swoje tradycje, zwyczaje, byli przesiąknięci polskością. Tego też się od nich uczyłem – wspomina pierwsze lata kapłańskiej posługi ks. Józef Aszkiełowicz.

Wtedy parafia obejmowała również teren dzisiejszej Białorusi. Gdy Litwa odzyskiwała niepodległość, część parafii pozostała po białoruskiej stronie granicy. We wsi Polickiszki, rejon woronowski, postanowiono wybudować kościół. Ks. Aszkiełowiczowi wypadło pilnować rozwój budowy kościoła.

– Na użytek kościoła władze rejonowe przeznaczyły mały składzik na cmentarnym terytorium. Wtedy, nie pytając nikogo o pozwolenie, postanowiliśmy zbudować budynek większy niż przewidywały plany. Gdy przybyły władze, to zobaczyły całkiem spory kościół. „Kto dał wam pozwolenie na tę budowę?” – pytali. A miejscowi mieszkańcy im na to: Gorbaczow. „Macie od niego jakieś papiery?” „Nie, on nam przez telewizję pozwolił budować kościół” – odpowiedzieli śmiało ludzie. I tak już pozostało. Kościółek był bardzo potrzebny dla mieszkańców Polickiszek i okolic, gdyż do parafialnego mieli ponad 20 km odległości – wspomina kapłan dzieje przełomu lat 80. i 90.

Jak działa Opatrzność?

Z kolei, gdy w roku 1990 ks. Józef Aszkiełowicz został proboszczem parafii turgielskiej, wypadło mu zatroszczyć się o budowę kościoła w miejscowości Onżadowo (Białoruś).

– Władze archidiecezji wileńskiej już wiedziały, że granica państwa rozdzieli teren parafii, dlatego należało pomyśleć o świątyni dla tych, którzy zostali po stronie białoruskiej. Z polecenia śp. ks. biskupa Józefa Tunai¬tisa zająłem się odbudową kościółka w Onżadowie – opowiada ks. Józef Aszkiełowicz. Przypomina też, że w tej miejscowości już istniały ruiny kościoła, który jeszcze przed wojną zaczynał budować bł. ks. Michał Sopoćko (był on proboszczem w Taboryszkach w latach 1914-1918), jego misję kontynuował potem następca – ks. Żuk. Niestety jeden z najpiękniejszych drewnianych kościołów w latach sowieckich został przerobiony na magazyn nawozów mineralnych, a do lat 90. pozostały z niego ruiny. Wierni na nabożeństwa przybywali do kościoła w Turgielach.

– Pamiętam, że, gdy przybyłem do zrujnowanego kościoła, wziąłem pierwszy lepszy obrazek, który miałem pod ręką, położyłem go w miejscu, gdzie miał być ołtarz i powiedziałem: „Ty, Panie Jezu, buduj ten kościół”. Był to obrazek Jezusa Miłosiernego, co prawda nabożeństwo to jeszcze nie było u nas tak bardzo rozpowszechnione, ja też niewiele wiedziałem o objawieniach św. Faustynie. Ale dzisiaj wiem, że budowa ta była opatrznościowa, a kościół nosi wezwanie Miłosierdzia Bożego – rozważa kapłan i wspomina, że zbudował konstrukcję kościoła za 4 tysiące dolarów, które otrzymał przez gdańszczanina Zbigniewa Gryszkiewicza od rodaków.

– Na własnej skórze doświadczyłem, jak działa Boża Opatrzność. Czasami nie miałem nic i nie wiedziałem, co dalej robić z budową. Jednak zawsze się znajdował jakiś ofiarodawca, gdy trzeba było kupić materiały budowlane, czy opłacić bieżące prace. Pieniędzy znajdowało się tyle, ile na dany moment było potrzeba. Bardzo dużo pomogli parafianie, którzy sami wykonywali niezbędne prace, dostarczyli technikę z kołchozów. Kościół został konsekrowany w roku 1993.

Autorytet: ks. prałat Obrembski

Księdza Józefa Aszkiełowicza znamy jako gorliwego kapłana, który nie tylko troszczy się o zasiewanie wśród parafian wiary, ale też dba, aby pozostali wierni swojej narodowej tożsamości, żeby krzewili kulturę.

Od roku 2002 jest proboszczem w Mejszagole. Przejął „dziedzictwo” śp. ks. prałata Józefa Obrembskiego, który jest dla niego wielkim autorytetem i mentorem kapłaństwa.

– Ksiądz prałat Józef Obrembski został na Wileńszczyźnie, żeby nauczać nas, jak przeciwstawić się sowietyzacji – tłumaczy proboszcz mejszagolski, podkreślając, że wiara i kultura – to dwie nogi, które pozwalają nam utrzymywać równowagę.

– Jako kapłan byłem świadkiem, gdy ludzie porzucili swoją rodzimą kulturę i to zerwało także ich łączność z Kościołem – twierdzi ks. Aszkiełowicz, podkreślając, że polska kultura jest głęboko zakorzeniona w chrześcijaństwie.

Po czyjej stronie...

Kiedyś do rąk ks. Józefa trafiły „Listy św. o. Pio”. Zachwycił się postacią mistyka XX wieku i rozpowszechnia do niego nabożeństwo, zwraca się o wstawiennictwo w wielu sprawach swoich i wiernych, którzy proszą o pomoc.

– Widzimy, że dzisiaj chrześcijaństwo przeżywa kryzys. Człowiek, mając wolną wolę, powinien stanąć albo po stronie Boga, albo – szatana. Innej drogi nie ma. Jeśli stanę po stronie Boga, to często jestem narażony na ataki złego, ale wiem, że, walcząc z Chrystusem, na pewno zwyciężę. Z kolei, jeśli obieram drogę bez Boga, to skazuję swoją duszę na zatracenie – tłumaczy ks. Józef Aszkiełowicz, dodając, że tak jak istnieje królestwo Boże, tak istnieje królestwo szatana. I to do człowieka należy decyzja, po której stronie się opowie.

Teresa Worobiej

Na zdjęciu: ks. Józef Aszkiełowicz jest zdania, że, żyjąc na ziemi, budujemy sobie mieszkanie w niebie, a Bóg dał drogowskaz – Dekalog. Fot. autorka

<<<Wstecz