Żołnierzyków dwóch

Gintaras Songaila, czołowa postać litewskich nacjonalistów (tautininkasów), właśnie otrzymał awans rządowy. Został szefem państwowej instytucji – Funduszu Wsparcia Mediów, Radia i Telewizji. W ten sposób jeden z hersztów litewskiego Prawego Sektora rocznie będzie dysponował budżetem rzędu 3 mln euro, które litewski rząd przydziela każdorazowo na wspieranie mediów w naszym kraju.

Songaila jest postacią barwną i dostatecznie skandaliczną na litewskiej scenie politycznej, nie ma więc dużej potrzeby zbyt szczegółowo nagłaśniać czytelnikom jego sylwetkę. W poprzedniej kadencji był posłem na Sejm, gdzie dostał się z protekcji konserwatystów. Konserwatyści wówczas przechwalali się nawet, że udało im się okiełznać skrajnych nacjonalistów, którzy na ich listach partyjnych nagle ponoć przekształcili się w potulnych baranków. „Potulne baranki” były jednak barankami tylko na czas wyborów, potem bardzo szybko pokazały zęby, które bynajmniej nie wyglądały na baranie. Zaczęły w łonie swych dobrodziejów uprawiać antyunijną politykę, a jednocześnie gwałtownie radykalizować nacjonalistyczne skrzydło samych konserwatystów, i tak aż nadto wpływowe i bez „tautininkasów”. Groziło to partii rozsadzeniem od wewnątrz. Rozstanie było więc nieuniknione, ale odbyło się w sposób dość kuriozalny. Mianowicie po tym, gdy Songaila podał własną partię do sądu za to, że jej wileński oddział odważył się napomknąć o możliwej koalicji w stolicy z mniejszościami narodowymi.

Konserwatyści kopnęli Songailę i jego kameradów narodowców z partii a potem i z Sejmu, ale oczywiście nie ze sceny politycznej, na której „tautininkai” zaczęli się rozpychać, grając na antyunijnych „kanklach”. W święta narodowe spółka „Songaila and company” zawsze kroczyła na czele marszów nacjonalistów (z hasełkiem „Litwa dla Litwinów”), beształa wszystkich zdrajców – i na ulicy, i w mediach – za sprzedaż litewskiej ziemi obcokrajowcom i inne herezje w rodzaju oryginalnej pisowni nazwisk dla obcokrajowców i rodzimych nie-Litwinów.

Songaila w tym wszystkim bardzo się natrudził i pewnie w nagrodę dostał od rządu ciepłą państwową posadkę, o którą starało się (jak podają elektroniczne nośniki informacji) pięciu innych konkurentów. Zwyciężył oszołom rangi ukraińskiego Jarosza, który teraz będzie dzielił państwowe pieniążki wśród – przerażonych prawdopodobnie – litewskich wydawców. Wydania mniejszości narodowych o pieniążkach z funduszu Songaily mogą zapomnieć, a reszta to pewnie składane wnioski będzie musiała zaczynać od rozjaśnienia szefowi, jak słuszne ma poglądy w sprawach dla „tautininkasów” zasadniczych (wyjaśniać dalej nie ma potrzeby).

Kiedy sam przeczytałem smutną wiadomość, to zaraz mi się przypomniał „mažas skandaliukas” z udziałem właśnie Songaily. Było to w czasach, kiedy TV Polonia starała się o prawa retransmisji na terytorium Litwy. Negocjacje i spory w tej kwestii, jak sobie wszyscy świetnie przypominamy, trwały długo i przebiegały opornie. W końcu strona polska za bajońskie pieniądze uzyskała od litewskiej zgodę na retransmisję na częstotliwości TV Bałtyckiej, której szefem w owym czasie był właśnie jegomość Songaila. Uradowany „sukcesem” ówczesny szef Telewizji Polskiej Wiesław Walendziak przybył do Wilna, by osobiście podpisać umowę. Przyjechał, posiedział z pół godziny pod drzwiami gabinetu jegomości Songaily i pojechał sobie z powrotem do Warszawy. Szef BTV bowiem nawet nie raczył go przyjąć na salonach (a umowy ma wiadomo gdzie).

Kulturka Songaily, słowem, jest na poziomie, co, nie wątpię, niedługo „zabłyśnie” też na nowym jego urzędzie. Bo jak mawiał klasyk (że nieco go sparafrazuję): „Dwóch jest prawdziwych żołnierzyków w tej Rzeczypospolitej – Songaila na Litwie i Jarosz na Ukrainie”.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz