Wspomnienia o Joasi Krypajtis, procesjantce kościoła pw. Ducha Świętego w Wilnie

Uśmiech w cierpieniu

Czasem przyjąć cierpienie i ponieść je z godnością jest większym bohaterstwem niż pełnienie wielkich czynów. Tak żyła Joasia Krypajtis.

Joasia urodziła się 23 grudnia 1944 roku w Wilnie, jako trzecia córka i jedno z pięciorga dzieci głęboko wierzących rodziców – Jadwigi i Józefa. Jej mama, Jadwiga Meyer, znała osobiście św. s. Faustynę Kowalską, na prośbę ks. Sopoćko towarzyszyła zakonnicy w drodze do malarza Kazimirowskiego, który według jej opisu tworzył pierwszy obraz Jezusa Miłosiernego. Ojciec Joasi był organistą w kościele św. św. Filipa i Jakuba.

Okres wileński

Rodzina Krypajtisów mieszkała na przedmieściu Wilna, przy ul. Bobrujskiej 18. Nie ominęły jej prześladowania ze strony władz sowieckich: ojciec został aresztowany i zesłany do łagru w Workucie. Mama Jadwiga, z powodu niemożności podjęcia pracy zarobkowej, została z czwórką dzieci bez środków do życia. Na dodatek niedożywione dziewczynki często chorowały. Był to okres heroicznego zaufania Bogu. Niejednokrotnie też rodzina była ratowana od głodu w cudowny sposób, jak wtedy, gdy po modlitwie w Ostrej Bramie matka otrzymała pokaźną sumę od nieznajomej osoby, pozwalającą na przetrwanie rodziny przez dłuższy czas.

Dziewczynki, postanowiły sypać kwiatki podczas procesji w kościele pw. Ducha Świętego, ofiarowując to w intencji powrotu ojca z łagru. Czyniły to w ciągu pięciu lat, aż do wyjazdu rodziny na stałe do Polski w 1954 r. Pomimo tego, że z domu do kościoła było dosyć daleko, nie opuściły żadnej procesji. Po ośmiu latach ciężkich robót, ojciec powrócił z łagru.

Niespodziewany krzyż

Gdy Joasia była w IX klasie liceum dopadło ją jeszcze jedno cierpienie – zapadła na straszną chorobę – zapalenie rdzenia kręgowego i nerwu wzrokowego, tzw. zespół Devica. Dokładnie nie wiadomo, co było przyczyną choroby: czy złapanie złośliwego wirusa, czy też upadek z drabinki gimnastycznej, ale w wyniku zachorowania u Joasi następował stopniowy paraliż, obejmujący najpierw nogi, potem ręce, a później i przeponę płucną.

By ułatwić duszącej się dziewczynce oddychanie, wykonano tracheotomię: przecięto tchawicę, do dróg oddechowych wstawiono rurkę i podłączono do aparatu. Ale najbardziej bolesnym dla dziewczynki był fakt, że stopniowo traciła ona wzrok. Chorą poddano bolesnej terapii, wstrzykując leki pod gałkę oczną, ale nie przyniosła ona skutku. W ostatnim roku życia Joasia całkowicie oślepła.

Walka

Nikomu nie jest łatwo zrezygnować z marzeń o realizacji życiowych planów i zaakceptować cierpienie, cóż dopiero 16-latce. Zanim zachorowała, Joasia bardzo dobrze się uczyła. Miała też hobby – filatelistykę, lubiła teatr. Razem z siostrami jeździła na kolonie, obozy harcerskie, lubiła podziwiać przyrodę. W czasie, kiedy jej rówieśnicy coraz bardziej rozpościerali skrzydła, ona traciła wszystko.

Dziewczynka przeszła swój Ogrójec, broniła się przed cierpieniem, płakała. Rodzina obawiała się, by nie załamała się, nie wpadła w depresję. „Ale Pan Jezus, jak zawsze, przychodził z pomocą. Kapelan szpitalny często odwiedzał Joasię, przynosił jej Komunię Św. i stąd czerpała siły. W bardzo krótkim czasie odzyskała równowagę ducha i znowu pogoda i spokój zajaśniały na jej twarzyczce” – wspominała matka dziewczynki.

Nie narzekam

Odtąd, pomimo cierpienia, z twarzy Joasi nie schodził uśmiech. Według świadków, swoją pogodą ducha rozweselała każdego, kto się do niej zbliżał. Na pytania lekarzy, jak się czuje, obłożnie chora dziewczynka odpowiadała: „dobrze”. „Nie czuło się wcale, że przychodzimy do ciężko chorej osoby. Rozmowy z nią były przeważnie pogodne. Wszystko, nawet swoje dolegliwości związane z chorobą, traktowała na wesoło i humorystycznie, co wprawiało nas w podziw” – wspominała jej siostra Maria, obecnie – lekarz medycyny.

Były to czasy II Soboru Watykańskiego. Powszechnie modlono się w intencji obrad, ofiarowywano tzw. soborowe czyny dobroci. Joasia poprosiła, aby mama zapisała na kartce jej czyn dobroci i zaniosła do skrzynki w kościele. Dziewczynka podyktowała następujące słowa: „Mam lat 18, od trzech lat leżę w szpitalu, jestem sparaliżowana. Mam bezwładne nogi i częściowo ręce. Oddycham sztucznym płucem, bo przeponę mam również porażoną, ale nie narzekam i staram się być pogodna. W miarę możności pocieszam i podnoszę na duchu inne chore z otoczenia, nieraz zrozpaczone i przygnębione. Dzięki temu pewna młoda, w moim wieku dziewczyna, pozostająca z dala od Boga, zmarła pojednana z Nim. Składam to Panu Jezusowi w darze, jak dobry uczynek za Sobór i zjednoczenie Kościołów”.

O modlitwę i ofiarowanie cierpienia w intencji ewangelizacji prosili Joasię również księża misjonarze. Potwierdzali oni skuteczność jej wstawiennictwa. Nieraz odwiedzał ją ksiądz Jan Twardowski.

Do domu Ojca

W grudniu 1963 roku stan przepony płucnej Joasi poprawił się na tyle, że mogła obywać się bez podłączenia do aparatu. Pragnęła ona choć na krótko wrócić do domu i tak się stało. I rodzina, i chora były uszczęśliwione. Niewidoma już w tym czasie Joasia była „słonkiem” rodziny: domownicy przychodzili do niej ze swymi troskami i zmartwieniami, ufając, że znajdzie dobrą radę (w swoje 19 lat była zadziwiająco mądrą osobą) i podniesie na duchu.

Joasia szczęśliwie przetrzymała zimę, ale w kwietniu 1964 roku niespodziewanie zachorowała na zapalenie płuc. Leczenie nie przyniosło rezultatów, chora zaś prosiła, by nie zabierać jej do szpitala – chciała umrzeć wśród najbliższych. 3 maja, w święto Królowej Polski, w opinii świętości, Joasia odeszła do domu Pana. Pochowano ją na warszawskich Powązkach.

Alina Stecewicz

Na zdjęciu: Joasia z siostrą Elżbietą w szpitalu.
Fot.
archiwum

Na podstawie wspomnień o Joasi Krypajtis, wydanych w postaci książki „Joasia”.

<<<Wstecz