Krwawa matura 1925

Wiosna tego roku była cicha i zielona. W szkołach rozpoczęła się matura. 6 maja Wilno obiegła tragiczna wiadomość: w gimnazjum imienia Joachima Lelewela podczas egzaminu z matematyki wybuchła bomba. Są zabici i ranni. Tragedia odbiła się echem w kraju i za granicą. Gazety o tym pisały, dyskutowano nad naprawieniem stosunków w szkołach. Dosłownie całe Wilno okryło się najszczerszą żałobą.

6 maja w gimnazjum przy Placu Łukiskim odbywały się egzaminy maturalne w obecności wizytatora szkół Zygmunta Fedorowicza, delegata kuratorium Bronisława Czapskiego, dyrektora gimnazjum Edwarda Biegańskiego i profesora Jana Jankowskiego. Do egzaminu z algebry przystąpiło 43 abiturientów. Dyrektor Biegański, określany jako wspaniały dydaktyk, ale jednocześnie ostro wyłapujący ściągawki, jednemu z maturzystów, Stanisławowi Ławrynowiczowi, odebrał papier egzaminacyjny. Stało się to pretekstem dla 23-letniego maturzysty do wydobycia z kieszeni rewolweru i zranienia dyrektora Biegańskiego w rękę i nogę. Koledzy rzucili się ku Ławrynowiczowi, który śmiertelnie strzelił do ucznia Aleksandra Zagórskiego, zasłaniającego dyrektora. Granat w ręku Ławrynowicza eksplodował. Cudem ocaleli Bończa-Osmołowski i Symowicz, którzy próbowali go zatrzymać. Zginął sprawca całego nieszczęścia Ławrynowicz, a także najbliżej stojący uczeń Tadeusz Domański. Ciężkich ran doznał profesor Jan Jankowski i dzień później zmarł. Sojusznik Ławrynowicza 21-letni maturzysta Janusz Obrąpalski wybiegł na korytarz i strzelił sobie w skroń.

Dyrektor Biegański i jeszcze kilka ofiar tragicznego zajścia oddani zostali pod opiekę szpitala wojskowego na Antokolu. Uczeń Toczyłowski był poraniony odłamkiem granatu, Dubiński został ranny w nogę, Borysowski miał urwane palce u prawej ręki i z lekka pokaleczoną rękę.

Tragiczne ofiary

Na pogrzeb ofiar wyszło po prostu całe Wilno – wspominali świadkowie owego wydarzenia. Z kościoła św. Jakuba i Filipa wyszedł kondukt z trumnami nauczyciela Jana Jankowskiego i ucznia Tadeusza Domańskiego. Obaj zostali blisko siebie pochowani na Rossie. Z cerkwi św. Ducha orszak pogrzebowy odprowadził Aleksandra Zagórskiego na cmentarz prawosławny św. Eufrasynii Połockiej w Wilnie.

Nauczyciel Jan Jankowski, syn Józefa i Katarzyny, był pierwszym stypendystą imienia Jana Ptaszyckiego na Uniwersytecie Petersburskim. Urodził się w 1893 roku w Krubowiczach powiatu brzeskiego. Ukończył 8 klas gimnazjum w Łucku (1912), uniwersytet w Piotrogrodzie (1917), wykładał w szkole handlowej w Humaniu. Do Wilna przyjechał w 1921 roku i uczył fizyki w szkole im. J. Lelewela, szybko zyskując sympatię uczniów i szacunek współkolegów. Zginął w wieku 31 lat, zostawił żonę Bohdanę Helenę z Bobrowskich z 5-letnią córeczką Katarzyną Grasyldą i 2.5 letnim synem Zygmuntem.

18-letni Tadeusz Domański był niezwykle lubiany ze względu na swój charakter. Miał dwie siostry, z których jedna miała zdawać maturę. Ojciec jego Kazimierz, inżynier technolog, zmarł u schyłku II wojny światowej i jest pochowany wspólnie z synem na Rossie.

Aleksander Zagórski zaliczany był do pilnych i zdolnych uczniów. Był synem kolejowca ze Święcian, należał do 7. Wileńskiej Drużyny Harcerskiej im. Jakuba Jasińskiego. Po tym wydarzeniu, co roku członkowie drużyny spotykali się nad mogiłą kolegi, wspominając bohaterski czyn zastępowego.

Obu sprawców nieszczęścia pochowano bardzo wczesnym rankiem na którymś z wileńskich cmentarzy prawie bez świadków. Rodzice Stanisława Ławrynowicza mieli majątek na Żmudzi, tam przebywała matka. Ojciec był urzędnikiem. Stanisław był ochotnikiem w 1920 roku i spędził jakiś czas w wojsku. Wstąpił do VI klasy gimnazjum Lelewela w 1921 roku, był prezesem Bratniej Pomocy w Gimnazjum. Janusz Obrąpalski, urodził się w Mińsku. Był jedynakiem, matka przebywała w Warszawie.

Wymarzona szkoła polska

Każdy zapytywał sam siebie, kto tu jest odpowiedzialny za fakt, że upragniona szkoła polska, o której marzyło się i o którą walczyło przez długie dziesiątki lat, mogła stać się przedmiotem tak szaleńczej nienawiści ze strony części młodzieży polskiej.

Winni już nie żyli. Nie było kogo oskarżać o zbrodnię. W prasie zarzucano ówczesnemu dyrektorowi brak współczucia i tolerancji wobec wychowanków, nie spełniających swoich obowiązków. Dyskutowano też o trudnościach w wychowaniu i nauczaniu uczniów, którym wojna zabrała możliwość nauki. Dyrektor Biegański rozumiał, że w postępowaniu jego musiał tkwić jakiś błąd i nie może pozostać na stanowisku, na którym spotkała go taka klęska. Narzeczonej swojej, byłej uczennicy Ziucie Biesiekierskiej, zwrócił słowo.

Został przeniesiony do Łowicza, gdzie przez szereg lat zdobył sobie najlepszą opinię i największe uznanie wśród rodziców. Po kilku latach został przeniesiony do Zduńskiej Woli. Sądzone mu było ponieść śmierć tragiczną. Do mieszkania wtargnął zamaskowany człowiek i zastrzelił go śmiertelnie na oczach żony Ziuty Biesiekierskiej i dwojga dzieci. Policji i sądowi nie udało się ujawnić osoby mordercy. Komitet Rodzicielski z Łowicza zadbał o jego pogrzeb i oddał najwyższy hołd jako pedagogowi.

Zabrały go skrzydła

Jeden z bohaterów ówczesnego zdarzenia, Władysław Bończa-Osmołowski, syn Władysława i Jadwigi Barbary z Siemaszków, mieszkał w Wilnie z rodzicami i rodzeństwem przy zaułku Kazimierzowskim 11. Po krwawych wydarzeniach w Wilnie zaciągnął się do służby lotniczej w Dęblinie. Na własną prośbę uczestniczył w kursie pilotażu w Dęblinie, praktykę odbywał 85 p. p. w Nowej Wilejce. Jako jeden ze zdolniejszych słuchaczy, po jego ukończeniu, został przydzielony do lotnictwa myśliwskiego w 4. pułku lotniczym w Toruniu w charakterze pilota – obserwatora. Miał stopień podporucznika. Zginął tragicznie śmiercią lotnika 23 czerwca 1930 roku podczas wykonywania lotu ćwiczebnego w Dęblinie. Miał 26 lat. Eksportacja zwłok odbyła się z dworca osobowego w Wilnie do kaplicy na Rossie, gdzie po nabożeństwie żałobnym nastąpił pogrzeb. Zginął na posterunku swojej odpowiedzialnej pracy, pozostawiając po sobie szczery i wielki żal u wszystkich, kto tylko miał możność go znać i zetknął się z nim w życiu. Pozostawił po sobie pamięć światłą, jako dobry i szczery kolega, jako uczony obywatel kraju, który długo wśród wilnian żyć będzie. To też ziemia wileńska niech mu lekka będzie – podawała prasa znad Wilii.

Historia rodziny szlacheckiej Bończa-Osmołowskich to oddzielna karta w historii naszego miasta. Ojciec Władysław finansował ukazywanie się prasy polskojęzycznej w okresie carskim, starsza siostra Helena zamężna z oficerem z Olity Władysławem Urbanem, przebywała w Zegrzu. Młodsza siostra Jadwiga, z zawodu lekarz, aktywnie uczestniczyła w ruchu sokolim i harcerskim. Wspólnie z mężem harcmistrzem Antonim Wasilewskim i dwójką dzieci po wojnie wyjechała do Trójmiasta. Ojciec i syn Bończa-Osmołowscy są pochowani na Rossie.

W Wilnie zaś, aż do jędrzejewiczowskiej reformy szkolnej każda niemal matura przebiegała pod ciężkim i bolesnym wrażeniem. Od 1934 roku obowiązywało 6 klas szkoły podstawowej. Po 4-letnim gimnazjum z małą maturą można było objąć posadę. Kolejne 2 lata liceum przygotowywały do studiów wyższych.

Zyta Kołoszewska

Na zdjęciach: mogiła Aleksandra Zagórskiego na cmentarzu prawosławnym – w międzywojniu spotykała się tu 7. Wileńskaj Drużyna Harcerska; pomnik Domańskich na Rossie.

<<<Wstecz