Premier przegapił okazję zabłysnąć choćby milczeniem

Potrzeba dwóch lat, aby nauczyć się mówić; pięćdziesięciu, aby nauczyć się milczeć – stwierdził kiedyś Hemingway.

Niestety, są tacy, dla których i pięćdziesiąt lat to stanowczo za mało na naukę owej – porównywanej do złota – sztuki. Vide: nasz premier Algirdas Butkevičius, który właśnie przegapił piękną okazję do zachowania milczenia. Fakt, że Litwa 9 maja – na obchody zakończenia II wojny światowej – nie wysyła do Moskwy żadnej oficjalnej delegacji, chyba nikogo u nas ani nie zaskoczył, ani nie oburzył. Nawet w świetle tego, że w kwestii bojkotowania tego typu obchodów po raz kolejny wyłamaliśmy się z szeregu innych krajów UE. Przypomnę, że prezydent Valdas Adamkus przed dekadą też nie pojechał do Moskwy na 60. rocznicę zakończenia wojny. Przywódcy innych krajów stawili się wówczas licznie. Tym razem większość z nich na organizowane przez rosyjskiego prezydenta Władimira Putina obchody nie pojedzie, ale niższe rangą oficjalne delegacje jednak wyślą (poza nami) prawdopodobnie wszyscy.

Salomonowe, moim zdaniem, rozwiązanie, znalazła w zaistniałej sytuacji kanclerz Niemiec Angela Merkel. 9 maja w tradycyjnej paradzie wojskowej na moskiewskim Placu Czerwonym udziału nie weźmie, za to następnego dnia w towarzystwie prezydenta Putina złoży wieniec na Grobie Nieznanego Żołnierza pod murem Kremla. Rzecznik niemieckiego rządu Steffen Sei¬bert, skomentował to w sposób następujący: „kanclerz chce w odpowiedni sposób, godnie, uczcić zakończenie II wojny światowej i wyzwolenie od nazizmu”. I dodał, że „obowiązek pielęgnowania pamięci o ofiarach pozostaje aktualny niezależnie od dobitnej krytyki Niemiec pod adresem rosyjskiej postawy i rosyjskich działań wobec Ukrainy”.

Oczywiście – w kontekście minionej wojny nie sposób porównywać Niemiec i Litwy. Te pierwsze ową hekatombę rozpętały, w związku z czym przez dziesięciolecia biją się w pierś za to, że spowodowały tyle ofiar i cierpień. My natomiast – jak ogłosił właśnie nasz premier – w ogóle „nie braliśmy udziału w drugiej wojnie światowej”. I w ten oto sposób wykreślił prawie sześć lat z historii Litwy, wymazując z niej zarówno udział części rodaków w nazistowskich zbrodniach, jak i cierpienie ich ofiar. I pomordowanych, i poległych w zbrojnej walce z okupantem.

Jeżeli istnieje życie pozagrobowe, to po Tamtej Stronie – po oświadczeniu szefa naszego rządu – musiało nastąpić wielkie zamieszanie. Lucyfer pewnie rozważa, czy nie wygasić ognia pod kotłem, w którym gotują się „strzelcy” z Ypatingasis Burys, a błąkające się gdzieś w przestworzach dusze żołnierzy z 16. Litewskiej Dywizji Strzeleckiej, podczas II wojny światowej jednostki wojskowej Armii Czerwonej, tym bardziej nie wiedzą: czy im do nieba (za walkę z niemieckim okupantem), czy jednak do piekła (za kolaborację z sowieckim)? „Massaker von Ponary”, którą Niemcy uważają za jedną z bardziej hańbiących stron w historii minionej wojny, nasz premier też lekką ręką odesłał w niebyt. Może uznał, że 100 tysięcy zamordowanych w Ponarach to – w porównaniu z dzisiejszą skalą emigracji – nie taka znów wielka strata... Zwłaszcza, że wśród ofiar dominowali nie Litwini.

Jeszcze jeden powód, dla którego Litwa nie ma powodów do wspólnego z Rosjanami świętowania zakończenia II wojny światowej, to przypomnienie przez premiera, że po tej wojnie „rozpoczęła się trwająca 50 lat okupacja” Litwy. Sowiecka. A co w czasie tej okupacji robił sam Algirdas Butkevičius? Tak się składa, że... karierę w okupacyjnej sowieckiej lokalnej administracji. Należał też do okupacyjnej partii komunistycznej, który to fakt podczas niedawnego kandydowania na prezydenta wstydliwie przemilczał. Czyli, gdy chce, potrafi mądrze... milczeć.

Lucyna Schiller

<<<Wstecz