Landsbergis z przodu, Landsbergis z tyłu

Gabrielius Landsbergis, lat trzydzieści kilka, do niedawna bezpartyjny (wstąpił do „Tevynes Sajunga” dopiero na kilka miesięcy przed zeszłorocznymi wyborami do Parlamentu Europejskiego, by skorzystać z listy partyjnej) – został nowym liderem opozycyjnej, jednej z największych na Litwie partii litewskich konserwatystów. Poprzedni lider partii Andrius Kubilius, tłumacząc opinii publicznej tak nonszalancki wybór konserwatystów, wyjaśniał casus nader oryginalnie, że jakoby samo „dorastanie w rodzinie Landsbergisów – to tak jakby ukończenie nauk politycznych na Oksfordzie”.

Nie wiem, czy takie zaoczne studia na Oksfordzie byłyby zaliczone w jakimkolwiek kraju o ugruntowanej demokracji, jednak szczerze wątpię. Na Zachodzie bowiem, by zostać przewodniczącym dużej, liczącej się w kraju partii politycznej, należy najpierw przejść wszystkie szczeble partyjnej kariery od młodzieżówki poczynając, poprzez szczebel samorządowy i na krajowym kończąc. I dopiero, gdy kandydat sprawdzi się na wszystkich wymienionych szczeblach, może marzyć o starcie na stanowisko lidera partii.

Na Litwie, jak dobitnie pokazuje przykład konserwatystów, jest zgoła inaczej. Wystarczy mieć nazwisko znamienitego dziadka i miłą aparycję, a już można nie tylko startować, ale i wygrać wybory. Dziadek, jeżeli już o nim mowa, jest zresztą zadowolony (babcia pewnie też), będzie wreszcie mógł w trudnych czasach posterować partią z tylnego siedzenia. W poprzednich wyborach sprzed dwóch lat walczył dzielnie o przywództwo, ale przegrał z Kubiliusem. Przegrał, gwoli prawdy, dosłownie o włos, wygrywając przy tym z rywalem we wszystkich dużych litewskich miastach.

Tak dziwne zawirowania w procesie rozumowania konserwatystów nie najlepiej świadczy o samych członkach partii. Wygląda na to, że licząca ponad 16 tysięcy „szabel” partia miota się ze skrajności w skrajność. Najpierw głosuje na polityka w wieku, delikatnie mówiąc petajnowskim (wiek Landsbergisa seniora i Petajna, gdy zostawał premierem Francji to osiem krzyżyków na karku), by za dwa lata głosować w większości na zupełnego politycznego żółtodzioba. Takie wrażenie, że dla konserwatystów „egal”, na kogo mają głosować, byle na nazwisko miał Landsbergis.

Tak dziwna metamorfoza może też oznaczać, że w partii (tak ludnej) nie ma po prostu na kogo głosować. Irena Degutiene, dyżurna kandydatka, jest osobą raczej pozbawioną charyzmy, bezbarwną i na dodatek stuprocentową oportunistką. Nic dziwnego, że startuje po to, by w końcówce przegrać (sama zresztą jeszcze przed końcem II tury sugerowała, że jeżeli przegra, to nic takiego).

Cóż, zatem zostaje pogratulować wnuczkowi swego dziadka zwycięstwa. Życzymy mocno trzymać ster partii. A na dziadka liczyć pod warunkiem, że się samemu nie uwierzy w jego strachy i manie prześladowcze. Jeżeli zaś chodzi o idee fixe, jak na przykład, z tym Mistralem, co za 1 euro z Europejczyka Gabrielius zamierzał kupować, to też nie przesadzać. Bo tak to jeszcze niechcący jakiego Iskandera od ruskich kupimy. Landsbergis junior zaproponuje zrzutkę, a jakiś tam twardogłowy generał z obwodu kaliningradzkiego usłyszy, uwierzy, skusi się i sprzeda. I co wtedy? Będzie heca nie z tej ziemi.

A tak na poważnie, to obaczymy, czy po wyborze młodych rezerw zmieni się polityka konserwatystów do spraw polskich choć na jotę. Sądzę jednak, że trudno będzie nawet o przysłowiową jotę, pamiętając o dziadku na tylnym siedzeniu i „wierchuszce” partyjnej z boku...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz