Konserwatyści na hamulcu ręcznym

Konserwatyści są na ręcznym hamulcu zauważają politolodzy, komentując wyniki ostatnich wyborów samorządowych. Klęski nie było, ale i zwycięstwa też. Liberałowie (niby sojusznicy, ale tak naprawdę konkurenci) „oddychają im w plecy” albo depczą po piętach, jak kto woli, mimo że do niedawna byli uważani przez partię Kubiliusa za przystawkę potrzebną im do rządzenia.

„Przystawka” tymczasem, jeżeli się tendencje nie zmienią, już w najbliższych wyborach sejmowych może „danie główne połknąć”, dlatego życzliwi politolodzy radzą konserwatystom, by poszukali zamiany dla Kubiliusa. Najmniej popularny od lat na Litwie polityk ciągnie partię w dół, jak kiedyś czynił to Landsbergis. Jedyna różnica w tym, że Landsbergis kulą u nogi partii był przez 10 lat, Kubilius zaś ciągnie w dół od lat 12.

Nie nasza sprawa martwić się problemami konserwatystów, ale – wtrącając się nieco do dyskusji – chciałbym zauważyć, że konserwy nie za bardzo mają kim zastąpić Kubiliusa. Wręcz rzekłbym rodzimi „konservatoriai” są swego rodzaju ewenementem w demokratycznym porządku na świecie, jeżeli chodzi o ich zdolności przywódcze. No bo chyba – jak mniemam – nie znajdzie się żaden inny kraj na świecie o ugruntowanej demokracji, w którym by jedna z dwóch głównych partii politycznych od czterech co najmniej kadencji nie potrafiła wystawić własnego kandydata na prezydenta. Nie, nie, nie ze skromności bynajmniej tak się zachowuje, tylko z o wiele bardziej prozaicznych powodów. Nie wystawia, bo nie ma kogo wystawić, choć zalicza sama siebie do partii „tradycyjnych” w naszym kraju. Kubilius, jako się rzekło, nie ma cienia szans. Pamiętać zresztą też musi próbę swego poprzednika Landsbergisa, którego życiowym marzeniem było zostać litewskim prezydentem. Przed kilkunasty laty zaryzykował, zdobył patriarcha „naście” procent w pierwszej turze, skompromitował się i odtąd konserwatyści już nie ryzykują.

Ale źle u konserwatystów jest nie tylko, jeżeli chodzi „o wierchuszkę” tej partii. Ostatnie wybory samorządowe pokazały, że nie lepiej u niej jest też na szczeblu regionalnym. Tam też zieje pustką w tym zagadnieniu. Weźmy chociażby Wilno, gdzie konserwatyści długo przymierzali się zanim wystawili kandydata na mera. Padło w końcu na młodego Majauskasa, który miał odbić stolicę z rąk Zuokasa, zdobyć prestiż dla partii i zadowolić jej ambicje, które w Wilnie od dekad ma ogromne. Młody gniewny wystartował, ambicje zaznaczył, zdobył ...8 proc. Nie lepiej powiodło się też konserwatystom w ich bastionie, w „Laikinoji sostine”, czyli Kownie, gdzie ich żelazny kandydat, dotychczasowy włodarz grodu Kupčinskas miał zdystansować konkurencję. No właśnie miał zdystansować, a tymczasem, to bezpartyjny Matijošaitis go zdystansował i pozbawił właściwie szans na sukces w drugiej turze. Obrazu, delikatnie mówiąc niepowodzenia, dopełniły wyniki wyborów w innych dużych miastach, gdzie po zmianie ordynacji wyborczej i wprowadzeniu bezpośrednich wyborów na mera, konserwatyści po prostu padli.

Straszenie – to ostatnio główna właściwie taktyka konserwatystów w napędzaniu sobie elektoratu wyborczego. Perełką dla partii niezastąpioną na tym polu jest jej legendarny lider Landsbergis, który nawet na wybory komunalne potrafił (cynicznie wykorzystując okazję święta narodowego) straszyć potencjalnych wyborców Rosją, agentami, mniejszościami, które pewnie chcą zaszkodzić Litwie na przykład ...w wywózce śmieci. Gdy jednak potencjalny elektorat jest już nastraszony na całych 150 proc. i dalej już się nie da, to się nagle okazuje, że staje pod ścianą. Pokłady ludzkiej bojaźni są, jak się okazuje, też ograniczone i w pewnym momencie strachy przestają już działać. Wtedy straszycielom może i chciałoby się przejść na jakiś tam pozytyw, ale jest już za późno. Pomysłów brak, a i ręczny hamulec zaciągnięty zbyt tęgo...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz