Norweski państwowy kidnaping

W Norwegii mamy kolejną (tym razem litewską) odsłonę z porywaniem dzieci obcokrajowcom przez tamtejszą służbę ochrony praw dziecka „Bareavernet”. Tym razem padło na małoletniego Gab¬rieliusa, którego matce zabrano, jak podają ogólnikowo media, „del smulkmenu”.

Zrozpaczona rodzicielka wiedząc, co znaczy trafienie dziecka w ręce „Barnevernet”, chwyciła się ostatniej deski ratunku – porwania odwetowego. Poprosiła o to swego brata, któremu sztuka ta prawie się udała. Z Gabrieliusem wpadł jednak na terenie Szwecji, która – nawet nie powiadamiając litewskiej placówki dyplomatycznej – dziecko odstawiła do Norwegii.

Na Litwie skandal wybuchł dopiero po tym, gdy o tym zaczęły pisać media. Aktywna część społeczności, solidaryzująca się z matką porwanego dziecka, organizowała manifestację protestu pod norweską ambasadą w Wilnie. Litewscy dyplomaci, choć po czasie, też próbują coś tam wyjaśniać. Poszkodowana rodzina ponoć próbowała kontaktować się ze słynnym polskim detektywem Krzysztofem Rutkowskim, któremu już niejednokrotnie udawało się wykraść zabrane obcokrajowcom dzieci skandynawskim służbom ochrony praw dziecka. Losy Gabrieliusa więc się ważą i wszystkie opcje, co się nazywa, są na stole.

Tymczasem warto przy okazji skandalu zauważyć, że proceder bezceremonialnego zabierania dzieci obcokrajowcom (i nie tylko oczywiście) przez skandynawskie służby ochrony praw dziecka jest nagminny i, niestety, akceptowany w zasadzie przez tamtejsze społeczeństwo. Statystyki w tym zakresie są tak porażające, że można by mówić bez większej przesady o kidnapingu pod przykrywką państwowych instytucji. Na przykład w Norwegii, kraju nieludnym przecież, pod czujnym i zachłannym okiem „Bareavernetu” jest aż 9 tysięcy dzieci obcokrajowców. Ogólna zaś liczba dzieci zagrożonych jest aż 6 krotnie wyższa. Mimo że państwa skandynawskie są uważane za zamożne, liczba zabieranych rodzicom dzieci ciągle tam rośnie. Jak wyjaśniają prawnicy, pomagający poszkodowanym rodzicielom odzyskiwać dzieci, dzieje się tak, gdyż proceder ten jest niezwykle opłacalny dla pracowników służb ochrony praw dziecka, współpracujących z nimi adwokatów, doradców i oczywiście dla samych rodzin zastępczych, do których trafiają zabrane dzieci. Na przykład w Finlandii na wspomniane wydatki państwo co roku wydaje bajońską sumę przekraczającą 2 mld euro. Trudno więc w takiej sytuacji dziwić się, że dzieci rodzicom są zabierane pod byle pozorem (np. z donosu wścibskiego sąsiada, któremu wydało się, że dziecko z naprzeciw jest źle traktowane przez rodziców albo tylko dlatego, że maluch jest za często smutny).

Absurd? Słabo powiedziane. Ale takie są fakty i świat, że powiem górnolotnie, jest bezsilny. W różnych bowiem krajach oburzają się media, protestują ludzie, rozpaczają rodzice. Skutki takich protestów są jednak na ogół marne, zwłaszcza że brak jest międzynarodowych mechanizmów prawnych, by wpływać chociażby na rząd omawianej dzisiaj Norwegii, która nie podpisała nawet Haskiej Konwencji o Zabezpieczeniu Praw Dziecka z roku 1996. Zostają więc interwencje dyplomatyczne – żmudne i niepewne albo sądy skandynawskie, które działają według bardzo niestandardowych nawet na miarę europejską własnych praw (ich maksymą jest to, że niepełnoletnie dzieci nie są własnością rodziców tylko państwa).

Jedni więc radzą, by obcokrajowcy udający się do Skandynawii dobrze poznali tamtejsze tradycje wychowywania dzieci, inni mówią wręcz, by nie udawać się ze swymi pociechami do wysoko rozwiniętych ponoć Skandynawów nawet na urlop (bo i wtedy nieuważnym rodzicom tamtejsze czujne służby mogą odebrać dziecko).

Warto więc dziesięć razy pomyśleć, zanim na drugą stronę Bałtyku wybrać się z dzieckiem...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz