W pamięci zostają głównie miłe wspomnienia

Piotr Szulski. Wilnianin. Jego życiorys daje świadectwo dążenia młodych Polaków trudnego okresu powojennego do zdobywania wiedzy. Jego pamięć, wprost fenomenalna – to swoista encyklopedia życia wilnian, tych, którzy pozostali w swoim mieście rodzinnym i tych, którzy je opuścili. Rozmowa z panem Piotrem może być wywiadem – rzeką. Ograniczamy się tym razem do kilku zaledwie fragmentów z jego życiorysu. Okazją jest 80. rocznica urodzin dr nauk technicznych Piotra Szulskiego.

- Powiadają, że każdy ma swój czas. Czy pan nie zmarnował swojego?

- Nie. Jestem przekonany, że nie zmarnowałem czasu na zdobywanie wiedzy, nie zmarnowałem możliwości zapewnienia bytu swej rodzinie. Wychowaliśmy z żoną dwoje dzieci. Sądzę, że są udane, jestem z nich dumny. Syn mieszka z żoną Aleksandrą, córeczkami moimi ukochanymi wnuczkami – Sonią i Danielą w Warszawie. Jest specjalistą w zakresie zarządzania, ale teraz pracuje samodzielnie jako programista. Co miesiąc na tydzień jedzie do Dublina, gdzie znajduje się stałe miejsce jego zatrudnienia. Chociaż dyrektor generalny ma swą siedzibę w Szwajcarii. Jest to międzynarodowe przedsiębiorstwo. Córka natomiast mieszka w Londynie. Pracuje w firmie odzieżowej jako projektantka. Zdobyła w swoim czasie w Moskwie, w Instytucie Przemysłu Lekkiego, dyplom na wydziale desingu. Praktykę odbywała w Moskiewskim Domu Mody. Pod kierunkiem tamtejszych specjalistów obroniła z wyróżnieniem pracę dyplomową.

- Nie sądzi pan, że dzieci musiały wrócić do Wilna?

- Żona była zdania, że dzieci powinny wrócić do swego rodzinnego miasta, ja – nie. To ich wybór, dobrze urządziły sobie życie, szanuję ich decyzję.

- Urodził się pan w Szałtunach. Litewska nazwa zaścianku na prawym brzegu Wilii, u podnóża Karolinek, a zamieszkała wyłącznie przez polskie rodziny. Jakże to charakterystyczne dla tej ziemi…

- Wiem z opowiadań, że należały one do miasta, dowodem tego są też posiadane przeze mnie stare plany. Choć w zasadzie była to wioska. Podobno za sprawą niejakiego Rozmiańskiego, drugiego męża naszej sąsiadki, ten skrawek ziemi nad Wilią w okresie międzywojennym znalazł się poza granicami miejskimi. Wszyscy mieszkańcy Szałtun – to była głównie tzw. zaściankowa szlachta: Parafianowicze, Narkiewicze, Raguccy, Szulscy… Dziś to wszystko już wspomnienia. Jest obecnie ulica Śaltunu. Znajduję się tam ziemia mojego dziadka, której dotychczas, mimo wielu starań, nie odzyskałem.

Mój dziadek wrócił do rodzinnych Szałtun w 1867 roku, po dziewiętnastu latach służby w wojsku carskim pod Petersburgiem, w randze, jak to zapisane jest w dokumentach, „sczotczik wtoroj kategorji unteroficerskogo zwanija”. W ciągu tego okresu miał sześć czy siedem lat urlopu i wcześniej niż przewidywał regulamin został zwolniony ze służby wojskowej. Po powrocie otrzymał dziesięcinę ziemi, wykupił zabudowania u jakiegoś mieszczanina i zaczął gospodarzyć. Żona Marianna z Saulewiczów urodziła mu sześcioro dzieci. Jeden z synów o imieniu Marcin został moim ojcem. Mama natomiast Bronisława z Zołotarów pochodziła z terenów obecnej Białorusi. Była osobą o wielkiej dobroci, bez granic oddana rodzinie. Bardzo ją lubiła i szanowała moja żona.

- Dorastał pan w otoczeniu malowniczych okolic Karolinek, obok rzeki. Nadszedł jednak czas szkoły…

- Moja pierwsza szkoła znajdowała się mniej więcej w miejscu, gdzie obecnie jest sklep „Ażuolas” w Lazdynai. Do dziś na zakręcie ulicy przetrwały stare drzewa tworzące kiedyś aleję. Był tam folwark Sadowskich. Wynajmowano część domu na szkołę, w której okoliczne dzieci się uczyły. Po ukończeniu czterech klas zapisano mnie do III gimnazjum męskiego za Ostrą Bramą, a potem było V gimnazjum. Codziennie maszerowałem pieszo dwie godziny. Kiedy można było, przepływałem rzekę łódką, pieszo chodziłem, kiedy był lód, a jak po Wilii szła kra, maszerowałem przez Zwierzyniec i na drugą stronę „przeprawiałem się” Mostem Zwierzynieckim. Kiedy na rzece była wielka woda, mama umawiała się ze znajomymi na Zakretowej, albo na Zwierzyńcu i tam mieszkałem parę tygodni.

W 1950 r. znalazłem w piątej szkole średniej na Antokolu, już mogłem częściowo korzystać z transportu miejskiego. Ale zdarzało się, że z kolegami szliśmy ze szkoły pieszo do katedry, a stamtąd, jak mi się wtedy wydawało, do Szałtun – niedaleko…

- Znalazł pan w gronie pionierów tworzących w Wilnie telewizję …

- W latach 1953 -1958, po uprzednim zdaniu egzaminów na Uniwersytecie Wileńskim, studiowałem w Leningradzkim Elektrotechnicznym Instytucie Łączności. Przez pewien czas podczas nauki pracowałem w zakładzie naukowo-badawczym tej uczelni nad problemami telewizji kolorowej. Po powrocie do Wilna z dyplomem inżyniera łączności radiowej zostałem zatrudniony jako zmianowy a potem byłem kierownikiem ruchomego ośrodka tele¬wizyjnego. To znaczy, że prowadziliśmy wszystkie audycję spoza studia: transmisje z teatrów, zawody sportowe, święta pieśni etc. Był to koniec lat 50-tych. Przypomnę, że mieliśmy wtedy telewizję czarno-białą. Mam satysfakcję, że na teatrze na Pohulance (była tam opera), na nieistniejącym gmachu teatru rosyjskiego na obecnej Jagiellońskiej oraz na litewskim dramatycznym zainstalowałem wtedy anteny, żeby nie wozić tego sprzętu.

- Przez pewien czas był pan związany z wzornictwem przemysłowym.

- Było to w wileńskiej filii Instytutu Estetyki Technicznej. Byłem tam kierownikiem zakładu ergonomii. Jest to dziedzina zajmująca się badaniem warunków pracy, przystosowaniem maszyn, urządzeń technicznych, różnego rodzaju sprzętu do właściwości fizycznych i psychicznych człowieka.

- Pana pasja: podróże…

- Zwiedziłem kawał świata, w tym wybrałem się kiedyś nawet na Kamczatkę i Sachalin. Po niespodziewanej utracie żony byłem w paskudnym stanie psychicznym. Dzieci więc zdecydowały, że mam wyjechać. Córka zabrała mnie w podróż na Kubę. Potem „wysłały” mnie na Maltę i Cypr. W zeszłym roku z córką byliśmy w Barcelonie. W tym – planowaliśmy Dominikanę, ale wszystko pokrzyżowała moja choroba.

- W ciągu lat był pan blisko Wilii i „Wilii”.

- Wilia to moja rodzinna rzeka, na której brzegu znajdował się nasz dom i gdzie minęło moje dzieciństwo i młodość. Sprawy „Wilii”, w której przez wiele lat tańczyła moją żona, rzecz oczywista, były dla mnie zawsze bliskie. W swoim czasie nawet posyłałem własną „firmową” nalewkę, kiedy weterani zespołu się spotykali.

- Halina nadal tańczyła, będąc już mężatką. Nie był pan zazdrosny o jej scenicznego partnera, przystojnego Franka Kowalewskiego?

- Ależ, skąd. Przecież to swój chłop. Franka poznałem, mieliśmy bodaj po szesnaście lat, dużo wcześniej niż Halinę.

- Co pan planuje?

- Muszę jeszcze nieco podreperować zdrowie. Planów mam sporo. Chcę na przykład wypróbować tzw. test Luszera. Nie wiem, jak się w oryginale pisze to nazwisko.

- Co to jest?

- Według kolorów można komputerowo sprawdzić stan psychiczny człowieka.

- Na sobie będzie pan eksperymentować?

- Myślę, że na innych też.

- Wobec tego zgłaszam się jako pierwszy „królik doświadczalny”…

Rozmawiała Halina Jotkiałło

Na zdjęciach: Piotr Szulski przy antenie odbiorczej linii przekaźnikowej ruchomego ośrodka telewizyjnego przy ulicy Konarskiego, na wysokości 150 m - wieży już dawno nie ma; rodzina w komplecie.
Fot.
z archiwum rodzinnego

<<<Wstecz