Język pancerny

Pewien Szkot, być może sfrustrowany niedawnym nieudanym referendum w sprawie niepodległości, postanowił zemścić się na Polakach. Będąc dyrektorem marketu „Lidl” w szkockim miasteczku Kirkcaldy, w którym gros pracowników jak i klientów to Polacy, zabronił im między sobą mówić po polsku. Niedługo potem jednak musiał żałować swej głupiej decyzji...

Jak podaje „The Daily Mail” decyzja dyrektora oburzyła lokalną polską społeczność, która natychmiast się zorganizowała w obronie ojczystego języka i przygotowała petycję w tej sprawie do centrali Lidl w Niemczech. W petycji napisano, że szkocki dyrektor nie tylko nie zezwala polskim pracownikom marketu obcować ze sobą w języku ojczystym, ale zabrania mówić po polsku nawet z klientami, którzy często wybierają Lidl właśnie dlatego, że mogą tam liczyć na obsługę w języku ojczystym.

Odpowiedź, jaka nadeszła z centrali, wywołała rumieniec na twarzy niefortunnego dyrektora. Niemiecka centrala Lidl stanęła bowiem stanowczo po stronie polskich klientów i pracowników marketu. Nadgorliwy Szkot otrzymał wyraźną instrukcję od swych przełożonych, by w przyszłości w jego sklepie interesanci byli obsługiwani w takim języku, w jakim sobie zażyczą. Anglojęzyczni – po angielsku, Polacy – po polsku.

Szkot pewnie po takim pouczeniu poczuł się jak niepyszny, a my na Litwie z kolei pewnie pomyśleliśmy: „Skąd my to znamy?”! Podobnych historyjek w naszym kraju możemy przytoczyć przecież nie jedną i nie dwie. Wystarczy przypomnieć, jak przed kilkoma laty głośno było z powodu decyzji dyrekcji „Lietuvos geležinkeliai”, która licznie zatrudnionym tam Polakom pod groźbą zwolnienia zabroniła ze sobą porozumiewać się w języku ojczystym. Niestety Litwa nie Niemcy, więc nikt z władz nie upomniał dyrekcji państwowej, jak by nie było firmy, dyskryminującej językowo swych pracowników.

Kto by zresztą miał upomnieć, skoro najwyższy organ ustawodawczy w państwie – Sejmas szykuje dalsze rygory, jeżeli chodzi o używanie innych języków niż państwowy w przestrzeni publicznej. Właśnie odbyło się tam pierwsze czytanie nowego projektu Ustawy o języku państwowym autorstwa konserwatystów, w którym to projekcie ochrona języka litewskiego (chronionego, nawiasem mówiąc, i tak najlepiej na świecie) ma być jeszcze zwielokrotniona. Projekt zakłada m. in., że w dokumentacji instytucji państwowych i samorządowych, na znakach drogowych i we wszelkich innych przewidzianych przez ustawę przypadkach nazewnictwo, znaki topograficzne i temu podobne napisy mają być pisane wyłącznie w oficjanej wersji litewskiej. Rygor ten dotyczy też szyldów wszystkich urzędów publicznych, a nawet firm prywatnych. A więc żadnych tam „Swedbanków”, „Coca-Coli” czy „Pizzy”. Na Litwie bowiem ma być dokładnie tak, jak w jednym z postsowieckich krajów azjatyckich (Turkmenii, jeżeli dobrze pamiętam), gdzie na fali odrodzenia narodowego włoską „Pizzę” przemianowano na turkmeńską „Picó”.

W projekcie nie zapomniano oczywiście i o pisowni nielitewskich nazwisk. Naturalnie zabroniono (co samo przez się rozumie) używania w nich jakichkolwiek „nielitewskich” literek. Ma być tylko po litewsku i żadnych tam dywersji z podwójnym „w”. Słowem z ustawy opresyjnej wobec mniejszości narodowych, jaka jest aktualnie, konserwatyści czynią ustawę zaiste „pancerną”. Przy czym jej pancerz ma być tak twardy, by naruszyć go nie zdołali żadni tam eksperci Rady Europy, którzy od lat domagają się od Litwy dostosowania przepisów sławetnej już ustawy do wymogów Konwencji Ramowej o Ochronie Mniejszości Narodowych.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz