Szkocja - Anglia a Litwa - Polska

Ponad 55 proc. mieszkańców Szkocji w niedawnym referendum niepodległościowym opowiedziało się za pozostaniem w składzie Wielkiej Brytanii. Mimo że dosłownie do ostatniego dnia przed głosowaniem sondaże wykazywały zmienność nastrojów mieszkańców północnej prowincji Anglii, to ostatecznie zwyciężył słynny szkocki pragmatyzm, komentują wyniki referendum obserwatorzy.

Inni zauważają też, że na wyniki referendum mógł wpłynąć zwyczajny strach ludzi przed kardynalnymi zmianami. Być może zadziałało jedno i drugie, dodam od siebie i zwrócę uwagę przy tym na postawę oficjalnego Londynu, który nie tylko że na referendum się zgodził, ale i nie czynił żadnych administracyjnych przeszkód w jego przeprowadzeniu. Można by rzec, modelowo wdrożył zasady demokracji w jakże ważnej dla kraju sprawie.

Osobiście jestem zwolennikiem prawa narodów do samostanowienia, gdzie, naturalnie, takie prawo jest zasadne. Szkoci, w moim przekonaniu, takowe prawo mieli i z niego skorzystali. W wolnym i niczym nieskrępowanym akcie woli optowali jednak w większości nie za niepodległością, tylko za zachowaniem związku z Anglią, w którym to związku z Londynem trwają od początku XVIII wieku. Wybrali, podkreślmy raz jeszcze, z dobrej woli, bez żadnych przeszkód ze strony władz z Londynu, które dały Szkotom całkowitą wolność decyzji. Jak chcecie, to zostańcie z nami, co będzie dobre i dla was i dla nas, jak nie – to droga wolna. Radźcie jednak wtedy sobie sami, gdyby was przypadkiem dopadły problemy gospodarcze, takie było przesłanie władz znad Tamizy dla Edynburga. Jedynie angielska królowa ewentualną secesją podwładnych mocno się zmartwiła, czemu dała wyraz dość ostentacyjnie. Mianowicie przypomniała Szkotom, że jest z ich rodu przebierając się wraz z małżonkiem w narodowy kraciasto-spódniczany strój górali z Północy.

Podziałało. Do aksamitnego rozwodu nie doszło, z czego kontenta była nie tylko królowa, ale pewnie i cała Europa. Na kontynencie bowiem odetchnięto z ulgą, bo nie da się ukryć, że wielu tam z niepokojem śledziło rozwój wydarzeń na wyspach. Ze szkockiego referendum mógł przecież wyniknąć precedens, który uruchomiłby efekt domina w wielu krajach Starego Kontynentu. Precedens nie wyszedł, więc i efekt domina też pewnie na razie został zażegnany. Niektórzy z tego powodu jęknęli z zawodu, to też prawda. Zawiedzeni zwłaszcza zostali Baskowie, Korsykańczycy. Droga do ich aspiracji niepodległościowych nie została na razie przetarta przez przykład innych.

Ale oficjalna Bruksela z pewnością się uradowała. Bo gdyby w sercu Unii Europejskiej doszło do ostatecznych podziałów, miasto to wyglądałoby niczym holenderski ser, podziurawiony podziałami narodowościowymi. Jedna dzielnica należałaby do Flamandów, inna do Walonów i tak na zmianę. A pewnie i Arabowie na obrzeżach brukselskich, które w ostatnich dekadach całkowicie zdominowali, nie przegapiliby okazji do zgłoszenia własnych aspiracji. Bo jak wieść gminna niesie, właśnie w Brukseli upatrzyli sobie przyszłą stolicę własnego europejskiego kalifatu.

Nam na Litwie interesującym w szkockim referendum powinno być zgoła co innego. Chodzi mi o uderzające wręcz historyczne podobieństwo pomiędzy unią angielsko-szkocką, a unią polsko-litewską. Temat jakiś czas temu był nawet warsztatem do wykładu w Wilnie znanego angielskiego historyka Normana Daviesa. Pouczające w tym podobieństwie jest to, że Szkoci, mimo wielu pretensji do Anglików (zarzucają im, jak Litwini Polakom, dominację w niegdysiejszej unii), trzymają się związku z Londynem. Lubią Anglików, oględnie mówiąc, średnio, ale instynkt samozachowawczy podpowiada im, by wielowiekowych więzi nie zrywać. U nas z kolei nastąpił ostentacyjny rozbrat z Polską jeszcze po pierwszej wojnie światowej i mentalnie w elitach litewskich dominuje on do dziś.

Ku uciesze Kremla...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz