Wspomnienia Eleonory Cichockiej

Żyłam tym, co zesłał los (II)

W październiku1941 r. często bywałam w Nowogródku, miałam tam przyjaciół, więc zawsze ich odwiedzałam. Widocznie przyglądano się mnie od jakiegoś czasu, bo pewnego dnia zaproponowano pracę konspiracyjną.

Wiedziałam, że w Dąbrowicy jest prowadzona taka działalność, ale dotychczas mnie omijano, wiadomo – dziewczyna, młoda...

Pocz¹tki konspiracji

U przyjaciół w Nowogródku spotkałam Kazika Winierczyca, tam oboje z nim składaliśmy przysięgę konspiracyjną. Właściwie, w Dąbrowicy miałam łączność tylko z Kazikiem. Mój ojciec i brat też należeli do konspiracji, ale każdy miał inne zadania, inne kontakty i nigdy na ten temat w domu nie rozmawialiśmy. Moja mama też była świetnym konspiratorem, odważna i dzielna. Kiedyś podczas łapanki w mieście przyprowadziłam do naszego domu dwóch kolegów. W kuchni było pełno obcych ludzi. Mama, po raz pierwszy widząc chłopców, powitała ich jak swoich najbliższych: „Kochani, nareszcie nas znaleźliście!”

Moja praca konspiracyjna polegała na załatwianiu bardzo wielu spraw: zajmowaliśmy się wyznaczaniem miejsc na składowanie leków, kontakty z aptekami, ustalaliśmy miejsca na szpitale, zbieraliśmy żywność dla rodzin, w których ojciec lub matka zostali aresztowani i wywiezieni. Najpierw była to działalność, dotycząca ludności cywilnej. Potem zaczęła się normalna praca konspiracyjna: byłam łączniczką, robiłam wszystko, co mi kazano. Trzeba było np. coś zanieść, przekazać na hasło, pójść, by kogoś uprzedzić, komuś powiedzieć coś. Najczęściej nie wiedziałam, co niosę i co znaczą słowa, które musiałam przekazać. W Nowogródku była prawdziwa konspiracja. W Lidzie była to raczej tajemnica publiczna, wszyscy znaliśmy się doskonale ze szkoły. Znaliśmy nie tylko swoje nazwiska, ale i pseudonimy.

W Nowogródku, gdzie nie znaliśmy swoich nazwisk, tylko pseudonimy, było mi łatwiej, ponieważ ja nie pochodziłam ze środowiska nowogródzkiego. Wszystkich chłopaków i dziewczyny poznawałam już jako dziewczęta i chłopaki z pseudonimami, nie znając ich nazwisk ani miejsca zamieszkania. Gdybym była w Lidzie, to bym wiedziała, że mój kolega nazywa się Mewa albo Wilk, a naprawdę był to, np. Jurek. Były też różne inne sprawy, trzeba było np. kogoś ukryć. W czasie łapanki w domu rodziców ukrywało się wielu oficerów AK.

W roli specjalistki od tytoniu

W tym czasie zaczęto wywozić młodzież na roboty do Niemiec. Według Niemców nasze gospodarstwo potrzebowało do pracy trojga ludzi, a nas było czworo. Brat był za młody na wyjazd, toteż uważano, że ja jestem tą zbędną osobą i mnie kilkakrotnie starano się wywieźć do Niemiec. Za każdym razem jakoś się od tego wywijałam. Najpierw mama za miód, wódkę i słoninę wykupywała mnie. Kiedy już stało się to niemożliwe, uratował mnie pan Janc, który był rządcą w majątku hrabiego O‘Rourke we Wsielubiu. Powiedział Niemcom, że ja jestem specjalistką od tytoniu, on nie będzie odpowiadał za plantację i zbiory, ponieważ ja jestem od tych rzeczy.

Naturalnie nie miałam żadnego pojęcia o plantacji, ale musiałam jakiś czas pomieszkać we Wsielubiu i zajmować się tytoniem. Pan Janc pokazał mi, co należało robić, chodziłam więc między rzędami, obcinałam kwitnące gałązki i udawałam specjalistkę. Wiem, że kilkakrotnie Niemcy kontrolowali, czy pracuję, bo wychodząc ze szpaleru lepkiego tytoniu widziałam, jak oni obserwowali plantację. Dzięki panu Jancowi uratowałam się od wyjazdu.

Niemcy stacjonowali we Wsielubiu i nigdy nie było wiadomo, jakie planują działania. Konspiracja nowogródzka żądała od nas dokładnych wiadomości o ruchach Niemców w całej okolicy. Potrzebowano łączników. Z polecenia kierownictwa zaprzysiężyłam syna p. Janca – Lolka. On przyjeżdżał do Dąbrowicy, a był to młody człowiek, stąd powstały domniemania, że jest moim wielbicielem, co nie było prawdą, ale te plotki nam były na rękę.

Potem wzięto mnie do Nowogródka jako szyfrantkę. Otrzymałam klucz do szyfrów i pracowałam w życzliwym domu pana Mieczysława Bujwida.

W tym czasie rozpoczęło się tworzenie grup sowieckich, jeszcze nie partyzantów, lecz uciekinierów. Najczęściej były to po prostu bandy. Dla mieszkańców wsi były to ciężkie czasy, ukrytej broni było dużo, więc wieśniacy z białoruskich wsi w dzień orali, a w nocy brali broń i grabili. Szczególnie grabili Polaków, w okolicach Dąbrowicy napadano prawie co noc. Przychodzili z bronią, kazali kłaść się na podłogę, a sami zabierali szklanki, łyżki, miski, firanki. Partyzantom to nie było potrzebne – to byli zwykli bandyci.

Przeżycia z „sympati¹”

Ponieważ w tym czasie już skończyłam pracę przy tytoniu, a skoro Niemcy wciąż mieli na mnie oko, musiałam przenieść się do Nowogródka. Z tamtych czasów pamiętam taką trochę śmieszną historię. Miałam kolegę, z którym byłam mocno związana przeżyciami z czasów okupacji, oddziału „Bohdanki”, konspiracji i później. On zaś miał brata, który nazywał się Edek. Byłam w nim zakochana.

Kiedyś jeden z naszych chłopców wpadł do mieszkania i powiada do mnie: „Teresa, masz tu pistolet, musisz przenieść go przez całe miasto”. Iść trzeba było przez rynek. Nowogródek – to nie było duże miasto, ale czekał mnie kawał drogi. Pytam się: dlaczego ja muszę? Mówi: dlatego, że mężczyzn rewidują. Była zima, włożyłam więc pistolet do mufki, lufa była dość długa, ale na szczęście mufka była dość duża. Włożyłam broń tam, gdzie trzyma się ręce i poszłam. Idę pod górkę, a naprzeciw idzie Dziuniek – moja sympatia. Cześć-cześć! – Dokąd idziesz? – Mam sprawę. – To ja z tobą. –Nie, nie pójdziesz, mam ważną sprawę, że tak powiem, osobistą i bez ciebie. – A, to na pewno ciebie nie puszczę. Ja – nic. Dziuniek to Dziuniek, ale ja z nim na tematy konspiracyjne nie rozmawiałam. Tam rzeczywiście była taka konspiracja, że z bratem też nie rozmawiałam.

Proszę więc go, żeby nie szedł ze mną, a on się uparł jak sto osłów. Co mam zrobić? – Idziemy! Tylko na tą górkę weszliśmy – Halt! Stoi dwóch Niemców, jeden mały, drugi wielki, znani byli ci dwaj żandarmi! Hande hoch! Więc ja podnoszę łapy do góry razem z mufką, Dziuńka obmacują po kieszeniach, spodnie itd., mnie też. Ja w tym czasie otworzyłam mufkę, bo z boku była taka kieszonka, gdzie dziewczyny chowały chusteczki, puderniczki. Wyciągnęłam samą podszewkę tej kieszonki pokazując, że tam nic nie ma. Zamknęłam zameczek mufki i Niemcy nas puścili.

Przeszłam przez rynek, doszłam prawie tam, gdzie było trzeba i mówię: „Teraz na mnie poczekaj, bo teraz to już możesz na mnie czekać”. Odeszłam kawałek i wróciłam, myślę sobie: nie, nie daruję! Podeszłam do niego i wysunęłam lufę przez mufkę do niego. Ooo! Patrzył zdziwiony, ale ja już nie miałam czasu oglądać – radź sobie sam!

Odeszłam, oddałam, wracam i mówię: „No i co? Jak ty uważasz, macnęli by mnie w środku mufki, co by było? Przecież wiedzieliby, że nie mój, tylko twój. Podejrzewaliby, wzięliby nas obojga, byłoby ci lżej? Jak ci mówię: nie idź ze mną, to znaczy – nie idź, dlatego proszę, zawsze mnie słuchaj!”

„Koloryty”

Była też inna historia. Kiedyś w domu państwa Bujwidów szykowaliśmy „koloryty”, czyli szyfry na takiej bibułce, które zwijało się w rolkę, wąziutką chyba na centymetr i wkładało się ją do proszków do farbowania. W czasie wojny nie było nowych materiałów, więc ludzie przerabiali stare rzeczy i przefarbowywali je. Torebki z farbą nazywano „kolorytami”. Do tych torebek wkładano „lewiznę”, naturalnie, bez farbki. Przyjeżdżał 18-letni chłopak na rowerze i odwoził gdzie trzeba.

Czekaliśmy na gońca, robiliśmy „koloryty”, aż raptem stuk do mieszkania. Do drzwi werandy. Weranda była oszklona i miała takie zasłonki-zazdrostki, do pół szyby. Z góry widoczna była czapka Niemca. Byłyśmy same z gospodynią, u nich w osobnym pokoiku mieszkały trzy dziewczyny białoruskie, które chodziły do szkoły. Mówię do gospodyni: „Niusiu, trzeba otwierać. „Koloryty” zapakowane położyłam na kredensie, a niezrobione leżały na stole. Niusia miała 5-letnia córeczkę. Dziecko podeszło do stołu i zgarnęło to wszystko sobie do majtek. Po prostu podniosła spódniczkę i włożyła do majtek i dalej bawiła się lalką! To wszystko trwało sekundy.

Niusia otworzyła drzwi, wszedł Niemiec z tłumaczem, ja przeszłam do pokoju dziewcząt, wzięłam jedną z książek i najspokojniej w świecie czytałam. Nikogo więcej nie było, Niemiec nie zwrócił na nic uwagi, pochodził, otworzył szafę. Wyszli – i nic się nie stało. Oni byli cwani, ale czasami Pan Bóg im w głowie mieszał.

Ulica, gdzie mieszkaliśmy, leżała w dole, do nas trzeba było iść z górki. Niemcy zatrzymali samochód, którym przyjechali, na górce, naprzeciw ulicy. Chłopak, który jechał po „koloryty”, zauważył ten samochód i nie wszedł do nas. Poszedł ścieżynką na górę, tam też była zakonspirowana pani Janeczka, we dwoje patrzyli, co dalej będzie się działo. Zauważyli Niemca u nas, więc uważali, że jesteśmy spaleni. Ale przeczekali cierpliwie, Niemcy wyszli i pojechali. Sąsiadka przyszła niby po sól, okazało się, że wszystko skończyło się szczęśliwie. Zapakowaliśmy te „koloryty” i chłopak pojechał.

Cdn.

<<<Wstecz