Jan Markowski – senior zacnego rodu

„Promieniując ojcostwem”

Jana Markowskiego i jego rodzinę w Nowej Wilejce znają prawie wszyscy. Zamieszkują tutaj od pokoleń. A ponieważ czerwiec – wraz z Dniem Ojca, który w Polsce jest obchodzony 23 czerwca – sprzyja podjęciu tematu rodziny, postrzeganej przez pryzmat ojcostwa. Poprosiliśmy więc, aby pan Jan podzielił się wspomnieniami o swoim ojcu i własnym doświadczeniem „promieniowania ojcostwa”.

To ojcu późniejszy św. Jan Paweł II poświęcił dramat „Promieniowanie Ojcostwa”, w którym m.in. napisał: „Kiedy staję się ojcem, wówczas jestem zniewolony miłością. (…) Równocześnie jestem przez miłość wyzwolony z wolności. (…) Jestem wreszcie wyzwolony z samotności”.

Na rozmowę umawiamy się w domu rodzinnym, na Żwirblach (zaścianek, który z upływem czasu został wchłonięty przez obrzeża stolicy). Dom, zbudowany przez rodziców pana Jana – Janinę z domu Rakowską oraz Kazimierza, zagospodarowany jest przez młodsze pokolenie rodu: rodzinę córki Teresy i Andrzeja Kierulisów. Ich dzieci – 8-letnia Klara i 5-letni Jakub – to już czwarte pokolenie zamieszkujące ten budynek, stojący na ziemi prapradziadków Rakowskich, rodziców mamy Jana Markowskiego.

Potomkowie zesłańców

„Mój tata – Kazimierz Markowski – pochodził spod Mołodeczna (Białoruś). Dziadkowie ze strony ojca byli bardzo biedni, nie mieli ziemi. Dziadek pracował jako szewc i zakrystian w miejscowym kościele. Był dobrym pracownikiem, dlatego ksiądz oddał mu kawałek ziemi. Mógł więc zbudować dom dla rodziny, w której chowało się 5 dzieci: Kazimierz (ur. 1905), Stefan, Edward, Franciszek i Antonina. Babcia dorabiała wyrobem lodów. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej dziadek został powołany na front, a babcia została sama z dziećmi. Wtedy też mój ojciec otrzymał propozycję pracy od krewnego, który trudnił się przy budowie kolei (odgałęzienie Mińsk – Wilno). Ojciec skorzystał z okazji, żeby nie obciążać rodziny” – opowiada o rodzinnych dziejach pan Jan, snując przypuszczenia, że Markowscy na terenach Kresów znaleźli się jako potomkowie byłych zesłańców. „Po Powstaniu Styczniowym mogli być wywiezieni na Syberię. Natomiast po amnestii ogłoszonej przez ostatniego cara – Mikołaja II, zesłańcy wracali do Ojczyzny, lecz nie do Polski centralnej, ale na tereny wschodnie. Może w taki sposób rodzina mego dziadka, ze strony ojca, znalazła się na terenach obecnej Białorusi” – rozważał rozmówca.

O swoim ojcu, jego dziejach jako oficera Wojska Polskiego (służył w 13 Pułku Ułanów Wileńskich, stacjonującym w Nowej Wilejce) pan Jan może opowiadać godzinami. Pamięć faktów, wydarzeń, o których wie z opowiadań taty, zaskakuje. Na pytanie, jakiego ojca zapamiętał, wzrusza się i tłumaczy, że był to człowiek, który bardzo troszczył się o rodzinę.

Stanowczy charakter

„Tato został powołany do służby wojskowej w Nowej Wilejce, a ponieważ nie chciał wracać w ojczyste strony, postanowił zostać w wojsku i tutaj – w Nowej Wilejce – założyć rodzinę” – opowiada pan Jan, podkreślając, że aby zostać podoficerem, ojciec musiał zdobyć wykształcenie i przejść obowiązkowe szkolenia. Dopiero, gdy został plutonowym, mógł myśleć o ożenku. „W tamte czasy, zanim wojskowy się ożenił, musiało być przeprowadzone dochodzenie. Komendant pisał raport do komisarza miejscowej policji, a ten wysyłał policjanta, który miał obowiązek zebrać informacje dotyczące narzeczonej: z jakiego domu pochodzi, czy jest panną, czy to dobra rodzina. Dopiero potem otrzymywało się pozwolenie na ślub” – z nutką wesołości opowiadał Markowski. Na zapowiedzi dawało się trzy razy – raz w parafii św. Kazimierza i dwa razy w garnizonowej św. Stanisława Kostki (dzisiaj – MB Królowej Pokoju).

Tuż po weselu młody małżonek został skierowany do Grudziądza w celu dokształcenia się. Jan Markowski podkreśla, że cechą charakteru jego taty była stanowczość. Jak coś postanowił, to musiał tego dopiąć. M.in. odkąd przyjechał do Nowej Wilejki, uczęszczał do chóru przy kościele św. Kazimierza, nauczył się też grać na organach i często zastępował organistę.

„Raboczaja ruka”

Droga na Żwirble prowadzi przez nieco już zapuszczony park. „Tereny te były zalesione nieprzypadkowo. Przed wojną stacjonował tutaj cały garnizon – 85. pułk piechoty, 13. pułk kawalerii i 19. artylerii. Pamiętam, jak mnie małego ojciec zabierał na różne święta, organizowane przez wojsko, jeździłem konno, oglądałem popisy ułanów” – z nostalgią wspomina pan Jan, opowiadając, że np. na świętego Jana na Wilence stały pięknie udekorowane statki, na których urządzone były iluminacje.

Dzieje wojenne Kazimierza Markowskiego nie były zbyt długie. Niemniej jednak syn dowiedział się o wielu wydarzeniach, które były udziałem ojca i jego towarzyszy. „Ojciec był bardzo religijny. Myślę, że dzięki jego wierze Bóg czuwał nad bezpiecznym powrotem do domu. Opowiadał pewne wydarzenie… Wojsko cofało się przed Niemcami, przeprawiało się przez rzekę, gdy tato usłyszał, jak ktoś krzyczy, żeby pilnować wojskowej kuchni. Mówił, że jakaś niewidzialna siła go popchnęła w stronę tego kotła, o który poparzył tylko dłonie, a uratować nie dał rady. Rzucił ten kocioł i wrócił do swoich. Ale to wydarzenie z kuchnią zapamiętał na całe życie, bo te poparzone dłonie uratowały go z innej opresji. Pod Suchowolą stoczyli ostatnią walkę, po której dowódca, widząc, że brakuje im i amunicji, i wszelkich środków potrzebnych do utrzymania żołnierzy, rozwiązał pułk. Stwierdził, bowiem, że ginąć bezmyślnie nie warto, gdyż młodzi mężczyźni jeszcze się przydadzą Ojczyźnie, więc dał im wolną rękę: albo dobrowolne oddanie się w niewolę, albo mogą przejść przez front i uciekać za granicę lub wracać do domu. Mój ojciec, wraz z pięciu żołnierzami, postanowił wrócić do domu. Podczas powrotu do domu musiał zatroszczyć się, żeby mundur nie zdradzał jego oficerskiego stopnia – oberwał naramienniki i zmienił guziki. Wędrowali w stronę Lwowa, gdyż wiedzieli, że stamtąd pociągi kursują do Wilna. Po drodze trafili do niewoli sowieckiej. Było to nieopodal Bugu. Ojciec tak o tym opowiadał: Ustawiono nas w szeregu i kazano wyciągnąć dłonie. Sowiecki żołnierz oglądał każdego Polaka, chciał wynaleźć starszych stopniem. Miałem zarost, mundur nie zdradzał stopni, bo guziki były zwykłe, brakowało na nim też dystynkcji wojskowych, ale materiał był inny. Długo mi się przyglądał, aż z tyłu usłyszeliśmy, jak inny powiedział: „Ty szto, nie widzisz, szto ruka raboczaja” i puścili mnie z życiem”. W taki to sposób poparzone dłonie uratowały mego tatę, gdy na oczach żołnierzy zastrzelono żołnierza, który miał zbyt inteligentny wygląd” – wspominał opowieści ojca pan Jan.

Zdaniem rozmówcy, Boża Opatrzność czuwała nad ich rodziną też po wojnie. Na Żwirblach, po sąsiedzku, zamieszkał sowiecki pułkownik, który sprowadził do Wilejki spod Leningradu swoją rodzinę. „Jeden z sąsiadów chodził do niego i wszystko opowiedział o moim ojcu, że był oficerem w polskim wojsku. Było to jeszcze za życia Stalina i gdyby trafił na kogoś innego, to cała nasza rodzina byłaby wywieziona na Syberię. Sowiecki pułkownik jednak nie zrobił użytku z tych opowiadań. Krótko podsumował: wtedy tu była Polska i Markowski służył swojej Ojczyźnie, nie ma co wracać do przeszłości” – snuł opowieść pan Markowski, wspominając, że ojciec po powrocie z wojny zatrudnił się na kolei, gdzie przepracował aż do emerytury.

Rodzina – pierwszą szkołą historii

Postawa ojca – stanowczego, konsekwentnego w swoich działaniach, wymagającego, a zarazem bardzo oddanego rodzinie – wpłynęła na to, że Jan Markowski w swojej rodzinie starał się zakorzenić te wartości i zwyczaje, które wyniósł z domu.

„Moi rodzice byli bardzo religijni, w domu były wspólne modlitwy, nabożeństwa, razem śpiewaliśmy godzinki, tata uczęszczał do kościelnego chóru” – tłumaczy pan Jan, któremu system komunistyczny nie przeszkodził, żeby religijność zaszczepić w swojej rodzinie. Wraz z żoną Teresą wychował dwie córki – Halinę i Teresę. Jeszcze w czasach sowieckich z wyjazdów do Polski przywoził z Niepokalanowa różne religijne rzeczy. Rodzina Markowskich żyła w przyjaźni z kapłanami z parafii.

Jak wspomina Teresa Markowska-Kierulis, rodzina była tą pierwszą szkołą, w której poznało się niezakłamaną historię Polski z czasów wojny i okresu powojennego. „Od taty wiedzieliśmy prawdę o Katyniu. Stale opowiadał nam i wnukom o historii 13 Pułku Ułanów Wileńskich, o swoim ojcu” – opowiada Teresa Markowska-Kierulis.

Najmłodsze pokolenie

Jan Markowski opiekuje się też wnukami – Klarą i Jakubem, z którymi spędza czas po szkole, odprowadza na zajęcia do szkoły plastycznej. Klara na pytanie, czy tato i dziadek są podobni, odpowiada twierdząco, bo „obaj noszą okulary”. Z okazji Dnia Ojca życzenia składała i tacie Andrzejowi, i dziadkowi Janowi, który też jest tatą, tylko mamy. Zaś najlepszą atrakcją dla dzieci jest pobyt na przykościelnym placu zabaw, dokąd przychodzą z dziadkiem przed lub po nabożeństwie. Nieraz dziadek żartuje, że, odkąd zbudowano plac zabaw przy kościele, jest łatwiej, bowiem wcześniej tryskające energią dzieci zanim przyszły z nim do kościoła, to po drodze „zaliczały” wszystkie huśtawki.

Na zakończenie bogatego we wspomnienia spotkania, jeszcze jest dyskusja, kiedy było łatwiej z wychowaniem dzieci: kiedyś czy teraz. „Wydaje się, że nam było łatwiej wychowywać dzieci, ponieważ dzisiejsze czasy „kuszą” młodzież różnymi atrakcjami. W społeczeństwie nie ma poczucia autorytetu. Dzieci są bardziej roztargnione” – rozważa Jan Markowski, który jest też bardzo oddany i wyrozumiały dla najmłodszego pokolenia rodziny.

Zaś tradycje, wartości i zwyczaje, które od pokoleń towarzyszą rodzinie Markowskich, już teraz przejmuje kolejne pokolenie, które wie, że nigdy nie stracą na aktualności.

Teresa Worobiej

Na zdjęciach: senior rodu często spędza czas z wnukami na opowieściach o dawnych dziejach rodziny; rodzice pana Jana – Janina i Kazimierz Markowscy.
Fot.
autorka i archiwum rodzinne

<<<Wstecz