Gdzie Krym, a gdzie Zakret?

Poseł Mantas Adomenas jest dla mnie jak ten żołnierz-erotoman z niezbyt przyzwoitego kawału. Tamtemu wszystko – cokolwiek mu psycholog na kartce narysował – kojarzyło się z kobiecym zadkiem, temu – z Putinem.

Gdy pochwalił się mediom, że zażądał od mera Wilna Arturasa Zuokasa zakazu organizowania w stolicy 12. już z rzędu edycji „Dnia Rosji”, bo to „Dzień imperium Putina”, którego świętowanie on – Adomenas – uważa za amoralne, pomyślałam: widocznie przypadłość, na którą cierpi honorowy przewodniczący konserwatystów jest zaraźliwa. Vytautasowi Landsbergisowi, gdy tylko na chwilę odwróci stroskany wzrok od mniejszości polskiej, też się wszystko kojarzy z knowaniem wielkiego sąsiada przeciwko Litwie. Okazało się jednak, że nie trzeba być konserwatystą, by odkryć u siebie podobną dolegliwość. Zorganizowany w wileńskim Zakrecie „Dzień kultury rosyjskiej” zniesmaczył też licznych publicystów. Z niektórych komentarzy bije następujące przesłanie: rozpuściliśmy „ruskich kolonizatorów” jak dziadowskie bicze. Mało, że „Litwa bez wahania i od razu wszystkim Rosjanom nadała obywatelstwo, choć naprawdę nie wszyscy byli tego warci”, to w dodatku „po aneksji Krymu” pozwalamy im na „przemarsze ulicami Wilna pod sztandarami agresora” i na wspieranie „hitlerowskiej retoryki W. Putina”.

Zatrwożona, czy minionej niedzieli kolonizatorzy nie zaanektowali nam również Wilna, przeleciałam po wszystkich dostępnych relacjach z ostatniego świętowania „Dnia Rosji” i towarzyszącą im histerię podsumowałabym parafrazą znanego powiedzonka: „Gdzie Krym, a gdzie Zakret?” W żadnej z tych relacji nie dopatrzyłam się śladu propagandy tzw. hitlerowskiej retoryki Putina czy też nawiązania do postaw i zakusów agresora. W ogóle nie dostrzegłam tam polityki czy politykierstwa. Typowy festyn ludowy z chorowodami, piernikami, watą na patyku, piwskiem, kiczowatymi pamiątkami oraz scenicznymi popisami mniej lub bardziej uzdolnionych artystów. Co dziwne, nie znalazłam nawet doniesień o nietrzeźwych incydentach, towarzyszących takim imprezom praktycznie zawsze i wszędzie. A skoro tego wszystkiego nie było... to znaleźli się publicyści, którzy nie omieszkali zabawić się w psychologa analizującego: co też mogło się kotłować „w głowach powiewających rosyjskimi chorągiewkami młodych dresiarzy”? Czy czują się oni już „rosyjskojęzycznymi Litwinami i europejczykami”, czy też „utożsamiają się z Federacją Rosyjską i mogą być przez nią wykorzystani jako piąta kolumna”?

Cóż, skoro innym można to i ja się w taką zgaduj zgadulę zabawię. Założę się, że w głowach tych chłopaków kotłowały się dwie myśli: najszybciej napić się zimnego piwska i wyrwać fajną dziouchę. Co zaś się tyczy piątej kolumny, zawsze możemy sobie taką wyrychtować, jeżeli będziemy własnych obywateli stygmatyzować, piętnować i obarczać odpowiedzialnością za to co, robi Kreml. Jeżeli zaś chodzi o wszechobecne na tym święcie „sztandary agresora” – można by tego zabronić, sęk w tym, że jeszcze nie zerwaliśmy z Rosją stosunków dyplomatycznych i rosyjska symbolika nie jest u nas zakazana.

W Niemczech organizowane są tysiące imprez promujących kulturę i obyczaje innych państw. I za pieniądze podatnika, i przy wsparciu finansowym placówek dyplomatycznych tych państw. Nawet zwolennicy salafizmu zupełnie legalnie organizują tu swoje festiwale i wiece, a przecież zdarza im się podczas takich imprez nawoływać niemieckich muzułmanów do „świętej wojny”. No ale niemiecki prezydent Joachim Gauck wygłasza takie herezje jak ta, że „byłoby dziwacznym wyobrażenie, iż może istnieć coś takiego jak „homogeniczne, zamknięte i niejako jednobarwne Niemcy”. Ale to dziwak, który uważa, że zamiast „w niedopuszczalny sposób dramatyzować albo bagatelizować” związane z wielonarodowością Niemiec problemy, „powinno się skupiać energię na ich rozwiązywaniu”. I proszę mi wierzyć, że nie chodzi mu o zakazy czy nawoływanie współobywateli, by nie spuszczali z oka tej czy innej grupy narodowościowej, bo a nuż to piąta kolumna.

Lucyna Schiller

<<<Wstecz