Tę porażkę prezydent mogła przekuć w sukces

„O plama, plama! Co za pech!” Tak zaczynała się reklama jednego ze znanych odplamiaczy, która zresztą swoją sławą szybko przerosła zalety sławiącego ją produktu.

Przypomniała mi się w związku z przygodą, jaką prezydent Dalię Grybauskaitė przeżyła w Strasburgu, dokąd pojechała po ordery. Za „wyjątkową (jak się pochwaliła) prezydencję Litwy w UE”. Czy rzeczywiście było się czym chwalić... każdy może sprawdzić porównując skromne osiągnięcia z hucznymi i ambitnymi zapowiedziami. Można je znaleźć na niemieckojęzycznej wersji Wikipedii (litewskojęzyczna te obietnice wstydliwie przemilcza), no ale to odrębny temat. Wracajmy do afrontu, jaki naszą prezydent spotkał we francuskiej siedzibie PE.

I tak – mowa sławiąca własne zasługi wobec przedstawicieli Rady UE walnięta, pierś do nagród wypięta, mundurek galowy, a tu nagle... „O plama, plama! Co za pech!” Znalazł się niepokorny, który wskazał na plamę. Też bym się początkowo zdenerwowała. Ale ździebko zastanowiwszy się uznałabym, że to plamę trzeba usuwać, bo wcześniej czy później i tak mój prezydencki mundur i całą Litwę zdyskredytuje, a nie oburzać się na kogoś, kto zwraca uwagę, że, szczególnie po zagranicznych salonach, nie lata się w poplamionym. A jeżeli już... to nie wypada ustawiać się po ordery.

„Niektórzy poruszają ten temat, aby zdyskredytować Litwę w kraju i poza nim” – tak skomentowała prezydent wystąpienie europosła Waldemara Tomaszewskiego w imieniu frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, w którym ujawnił, jak bezlitośnie karze się na Litwie mniejszości za próbę używania ojczystego języka. Czyli za to, czego UE oczekuje od wszystkich krajów członkowskich. Litwa z tych zaleceń kpi sobie koncertowo, a walka z językiem mniejszości narodowej, jak słusznie wskazał europoseł, jest u nas „popierana przez najwyższe władze”. Na czele z panią prezydent, która Rejtanem się kładzie, by nie dopuścić do uchwalenia przez litewski Sejm zgodnej z unijnymi standardami Ustawy o mniejszościach narodowych.

Ciekawe, że po tym, co się wydarzyło w Strasburgu 14 stycznia, o dyskredytacji Litwy poza Litwą zapiały nawet te środowiska, które od dawna osiągi pani prezydent, a i Jej Ekscelencję osobiście, dyskredytują bardzo ochoczo i z częstotliwością „siedem razy po dwa razy, osiem razy raz po raz, do wieczora ze dwa razy i nad ranem jeszcze raz”. Ale jak się okazuje, co w ich wydaniu jest normą, w wydaniu europosła Tomaszewskiego – bezczelnością. Wyjątkową zresztą, bo zamiast zaszyć się po swoim wystąpieniu w mysią dziurę i przeżywać, że „może za odważnie!” – jak się dowiaduję z rodzimych mediów – poseł „gonił panią prezydent po gmachu parlamentu”. Czyli nie bał się spojrzeć w Jej rozgniewane oczy. Wręcz odwrotnie, jak ujawnił mediom, chciał Jej Ekscelencji zwrócić uwagę, że minęła się z prawdą, gdy zapewniała, „iż żadna organizacja europejska, która badała zarzuty o dyskryminację mniejszości na Litwie, tych zarzutów nie potwierdziła”. Gdyby prezydent nie umknęła posłowi pewnie wyliczyłby jej aż sześć organizacji, które takie zarzuty postawiły. Ale jeszcze nic straconego. Dalia Grybauskaitė dla odświeżenia pamięci może sobie na niniejszym portalu poczytać i o tych organizacjach, i o ich zarzutach. Forum Rodziców Szkół Polskich Rejonu Solecznickiego było bowiem na tyle uprzejme, by chronologicznie ułożyć ich listę wraz z odnośnikami do niepochlebnych dla naszego kraju raportów.

Nie mogę się jednakże oprzeć wrażeniu, że nasza prezydent ma pamięć wyśmienitą. To dlatego w Strasburgu nie kwapiła się do konfrontacji z europosłem Tomaszewskim. Umykała przed prawdą. Pewnie nie zauważyła, że w walce o prawdę Tomaszewski jest bardzo uparty. Czepiał się zresztą tej prawdy od maleńkości, a znam człowieka od ponad 35 lat, bo jest moim szkolnym kolegą. Doskonale pamiętam, że uczniem był bardzo zdolnym, ale niepokornym. Nie umiał pogodzić się z ówcześnie obowiązującą podręcznikową wersją historii, a że od małolata znał niezafałszowaną, potrafił na lekcji rozpętać nie bardzo wygodną dla pedagogów dyskusję (nic wam to nie przypomina?). Akuratnie w tym czasie, gdy nasza obecna pani prezydent pobierała nauki w wyższej partyjnej szkole, 15-letni wówczas Waldemar nas – swoich kolegów, takich samych nastolatków jak on – szkolił z wiedzy o Katyniu. Rzecz się działa podczas prac polowych w kołchozie, na które w owych czasach przymusowo zsyłano uczniów starszych klas. Dziś skóra mi cierpnie na myśl, że ktoś mógłby wówczas sypnąć naszym opiekunom, że przy wieczornych ogniskach, gdy zostajemy sami, jeden z nas uprawia groźną antysowietczyznę, a reszta słucha jej z zapartym tchem. Na szczęście Judaszy wśród nas nie było.

Dla mnie dojrzały polityk to taki, który nie obraża się na prawdę. I taki, który umie spokojnie tej prawdy wysłuchać. Prezydent Grybauskaitė, gdyby chociaż raz w kraju przysłuchała się temu, co mówią przedstawiciele mniejszości, nie musiałaby się czerwienić w Strasburgu. Nie musiałaby się bronić oklepaną formułką, że „nie ma w UE kraju, w którym sytuacja mniejszości narodowych byłaby lepsza niż na Litwie”. Rzecz bowiem w tym, że tę sytuację niepodległa Litwa odziedziczyła, wstyd powiedzieć!, po Sowietach oraz że od 23 lat metodycznie i entuzjastycznie ją pogarsza. Nie ma roku, by władze Litwy nie odcapiły polskiej mniejszości choć kawałka tej „najlepszej z najlepszych sytuacji”. Podczas gdy w innych krajach unijnych mniejszości zyskują coraz więcej praw i swobód, nam się ogranicza niegdyś posiadane, stosując przy tym coraz bardziej restrykcyjne metody i oskarżając o łamanie prawa. Tak i teraz. „Czy litewskich Polaków ustawodawstwo nie obowiązuje?” – ironizuje w DELFI niejaki Vytautas Sinica, zadziorny młodzieniec, który zarzuca europosłowi Tomaszewskiemu, że jego strasburskie wystąpienie w obronie mniejszości było „kłamliwe i zniesławiające państwo”. Sinica niczym papuga żongluje wymówkami, za którymi od lat chowają się litewscy politycy uparcie twierdzący, że ratyfikowana przez Litwę Konwencja ramowa o ochronie mniejszości narodowych jest jak pudełko klocków lego. Każdy może sobie z nich wybrać co chce i co chce budować. A najlepiej kopnąć ten cały kram w kąt, bo to kłopotliwa zabawka. Gdyby choć trochę u nas tę Konwencję szanowano, nie byłoby w Strasburgu plamy. Bo nie byłoby 43 400 litów grzywny wymierzonej dyrektorowi administracji samorządu rejonu solecznickiego za to, że mieszkańcy rejonu nie chcą zdjąć z prywatnych domostw polskojęzycznych tablic. Europoseł nie mówiłby o tym jako o represji, a Sinica nie musiałby się wymądrzać, „że kara za nieprzestrzeganie obowiązującego ustawodawstwa nie jest żadną represją”. Nie musiałby też łgać, że „nie istnieje takie prawo jak prawo człowieka do publicznych napisów w języku mniejszości”, ani mataczyć, że „wzmiankujące o takim prawie konwencje noszą charakter wyłącznie rekomendacyjny”. A przecież tak się składa, że „rekomendacja” to nic innego jak „polecenie”. Toteż na tytułowe pytanie Sinicy dopowiadam pytaniem: „Czy Litwę nie obowiązuje unijne prawo? Czy przystępując do UE nie zgodziła się na supremację tego prawa nad krajowym?”

Zgadzam się, że wywieszanie wspomnianych tablic na prywatnych posesjach jest przykładem obywatelskiego buntu, ale też i obywatelskiej dojrzałości. Ludzie są świadomi należnych im praw. Ślą też w ten sposób sygnał dla swoich sejmowych reprezentantów – posłów AWPL – że nie powinni ustawać w dążeniu do uchwalenia Ustawy o mniejszościach narodowych, która Litwie potrzebna jest nawet bardziej niż litewskim Polakom. Byłaby dowodem, że nasze państwo wreszcie zaczęło szanować własne lekceważone dotychczas międzynarodowe zobowiązania.

No chyba, że prezydent Grybauskaitė, podobnie jak Sinica, uważa, iż Litwa powinna być dumna z faktu, że tak namiętnie ściga urzędników Wileńszczyzny za te tablice. Ale w takim razie nie trzeba było w Strasburgu uciekać przed europosłem Tomaszewskim tylko ucapiwszy go za łokieć wlec do dziennikarzy z komunikatem: „Oto rzecznik i obrońca językowych zbrodniarzy! My zaś takich karaliśmy, karzemy i będziemy coraz dotkliwiej karać. Bo takie jest nasze prawo, którego nie zamierzamy dostosowywać do jakiejś tam bzdurnej Konwencji ramowej o ochronie mniejszości narodowych, choć ją ratyfikowaliśmy. Ani tym bardziej do Europejskiej Karty Języków Regionalnych i Mniejszościowych, bo trzeba być durniem, by się łudzić, że popełnimy błąd i ratyfikujemy również ją”. Po takim szczerym manifeście Dalia Grybauskaitė mogłaby wrócić ze Strasburga z tarczą, nie na tarczy. Ale czy mogłaby jeszcze wrócić do Strasburga? Oto jest pytanie.

Lucyna Schiller

<<<Wstecz