Jan Kozicz opowiada (3)

* O filomatach, którzy spotykali się na Żelaznej Chatce i o legendach
* O własnej religijnej rodzinie
* O pamiątkach, które przechowuje w swoim obecnym mieszkaniu niedaleko dworca kolejowego

Tytułem wstępu: dobrze, że byli i są tacy ludzie

Wilno, jeśli sięgnąć w głąb wieków, zawsze miało swoje postaci. Barwne! Wymieńmy chociażby Jana Rennera, ogromnie utalentowanego i wszechstronnego muzyka, ale równie niezrównanego dowcipnisia. Gabrjela z Guntherów Puzynina w swoim pamiętniku „W Wilnie i w dworach litewskich” pisze o występach w Wilnie słynnej pianistki Marii Szymanowskiej, nb. teściowej Adama Mickiewicza. Na przyjęciu w jednym z salonów wileńskich poproszono ją, żeby zagrała. Jej mini występ poprzedził popis Rennera, który „usiadłszy niby zakłopotany, odezwał się tak fałszywym pasażem, udającym rozstrojenie fortepianu, iż pani Szymanowska, poznawszy się od razu na żarcie, zawołała śmiejąc się: „Brawo, brawo! Już mi tego dosyć, by wiedzieć, jakim jest pan artystą!”. Wielki artysta na co dzień chodził rozczochrany, niedomyty, najczęściej zastać go można było w jakiejś knajpce, ale proszony do salonów tak grał, że „niepodobna było się nudzić”. Postaci miały swoje ulubione miejsca, gdzie można było je spotkać. W wąskich uliczkach i zaułkach królowali Szurłowski i Krysztalewicz – symbole wileńskich wierszokletów, którzy recytowali własne i nie własne utwory. Stanisław Morawski pisze: „Oba ci ludzie, nieszkodliwi nikomu, sfiksowani byli na poezji. Ciągle pisali wiersze…”. Mijają lata. Jedni odchodzą, inni się zjawiają. Całe szczęście, że są…

Jak już wspominaliśmy w poprzednich rozmowach z Janem Koziczem spotkać go można na Starówce, najczęściej prawie na początku ulicy Zamkowej. Odkąd jest na emeryturze, sprzedaje tam obrazy i obrazki namalowane przez zaprzyjaźnionych z nim artystów. Ewentualnych nabywców zjednywa swoistym słownictwem i poczuciem humoru. Jan Kozicz jest okazałej raczej postury. Lubi ubrać się z szykiem. Zeszłej, na przykład, jesieni oblekał się w czarny płaszcz, wokół szyi miał niedbale przerzucony biały szalik. W tym roku jest na sportowo. Jan Kozicz często wpada do pobliskich galerii, gdy odbywają się tam wernisaże. Jan Kozicz wie o Wilnie bardzo dużo. Najczęściej dowiedzieć się można od niego o tym, czego nie uświadczysz w przewodnikach. Na przykład…

O Żelaznej Chatce

Powiadają tu różni, że miejsce, w którym się urodziłem – Żelazna Chatka (Geležine) – tuż między cmentarzem na Rossie i koleją – cieszyło się od zawsze złą sławą. Myślę, że z każdą inną starą dzielnicą mojego miasta rodzinnego, związane są jakieś intrygujące, a czasem niesamowite historie. Mnie to wcale nie przeszkadza, że na Żelaznej Chatce mieszkała jakoby Czarna Mańka, która podczas tańca w tutejszej oberży zwanej „Betlejem” okradała zamożnych panów z pieniędzy i złotych zegarków. Nazwa mojej ulicy, przy której dom moi dziadkowie kupili w 1920 roku, pochodzi stąd, że jeden z budynków miał żelazny dach i pewnego razu podczas burzy piorun trzasnął o ten dach. Jedni mówili, że to zawinił metal, inni, że mieszkańcy domu nie byli ludźmi wierzącymi…Kto zresztą tam wie…Ale czy wielu obecnych wilnian pamięta, że filomaci urządzali spotkania na Żelaznej Chatce i na pobliskim Belmoncie. Obie te dzielnice są piękne i im poświęciłem niejeden swój wiersz. Oto tylko dwie zwrotki: Chatko moja, wiejska, stara,/ Byłaś urodziwa./ Dzisiaj już po tylu latach,/ Pamięć w niej spoczywa./ Przestępując twoje progi,/ Skrzypy dziwne słyszę./ Przygarbiona jak staruszka,/ Stoisz w słodkiej ciszy… Mój wiersz o Belmoncie zaczyna się tak: Tabor stanął na Belmoncie,/ Brzęki szklanic, śmiechy, krzyki./ Dziarskie tańce par gorących,/ Dzwon dzwoneczków, brzdęk muzyki…

Moja rodzina katolicka

Mój ojciec, podobnie jak ja, mając 13 lat, posługiwał do Mszy św. w kościele ostrobramskim. W dniu 3 maja 1935 roku wstąpił do Sodalicji Mariańskiej i otrzymał Dyplom Przyjęcia. Ojciec zawsze z wdzięcznością wspominał tę organizację, do której należała głównie młodzież wileńska. Organizowano różnego rodzaju wieczorki katolickie, poetyckie, podczas których najczęściej mówiono o naszych wieszczach i recytowano lub czytano ich utwory. Były też majówki w przepięknych okolicach Wilna, wycieczki po mieście. Razem bywali na przedstawieniach w Teatrze Polskim na Pohulance. Na Boże Narodzenie, podobnie jak niemal wszyscy wilnianie, odwiedzali kościoły, aby obejrzeć szopki. Modlili się za Litwę, śpiewali kolędy, odmawiali wspólne różaniec, Litanię do Matki Boskiej Ostrobramskiej. Wybrali się nawet do Częstochowy.

Wspólne modlenie się w naszej rodzinie było od zawsze. Pamiętam dom na Żelaznej Chatce. Obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej i odmawianą przez wszystkich domowników litanię do Niej. Wieczorne pacierze nigdy nie były zaniedbywane. Jak już wspomniałem, gdy miałem 13 lat, zacząłem służyć do Mszy św. Pomagałem księdzu, gdy kogoś z parafian odprowadzano na wieczny spoczynek na pobliską Rossę. Wtedy jeszcze temu obrządkowi towarzyszyło bicie dzwonu. Pamiętam zabawne wydarzenie. Robiłem coś w ogrodzie. Raptem słyszę charakterystyczne bicie ostrobramskiego dzwonu. Jak stałem, tak pobiegłem. Tylko na miejscu zorientowałem się, że jestem bosy. Dodam, że w tamtych latach wiele dzieciaków lato spędzało na bosaka. Zawstydziłem się bardzo. Podszedłem do księdza i cichutko pytam, co robić? Kapłan spojrzał na moje nogi i powiedział: „Nie przejmuj się, Pan Jezus też chadzał bosy…”.

Gdy zmarł mój ojciec, to sam prałat Gutauskas odprowadzał go w ostatnią drogę. Śpiewały chóry ostrobramskie: dorosłych i dziecięcy. Były to znaki wdzięczności dla mego ojca, który bezinteresownie w ciągu 70 lat posługiwał w Ostrej Bramie. Dodam, że moi zacni rodzice, a także krewni, pochowani są na Starej Rossie, w bardzo pięknym miejscu.

Pasja przechowywania pamiątek

Lubię zbierać różne starocie. Przechowuję rodzinne zdjęcia. Część ich z radością udostępniłem do druku w „Tygodniku Wileńszczyzny”. Nie są na nich utrwaleni wielcy ludzie. Ale to też historia mego miasta rodzinnego – Wilna. Kiedyś na Rynku Kalwaryjskim kupiłem za grosze plik podniszczonych starych przedwojennych egzemplarzy warszawskiej gazety satyrycznej „Mucha”. Później dowiedziałem się, że jej redaktor naczelny i wydawca Władysław Buchner, po opublikowaniu szeregu humoresek dotyczących Hitlera, musiał uciekać z Warszawy. Dotarł do Wilna i w dniu 12 października 1939 roku zmarł podczas nabożeństwa w kościele wizytek. Został pochowany na pobliskiej Rossie…

Halina Jotkiałło

Na zdjęciach: rok 1936 - wspólne zdjęcie członków Sodalicji Mariańskiej pod wezwaniem Matki Boskiej Ostrobramskiej i św. Kazimierza - w pierwszym rzędzie pierwszy od prawej Antoni Kozicz; Dyplom Przyjęcia do Sodalicji Mariańskiej pod wezwaniem Matki Boskiej Ostrobramskiej i św. Kazimierz.
Fot.
z archiwum rodzinnego

<<<Wstecz