Wspomnienia niczym powroty do stron ojczystych

Tęsknota za Wojszkunami

Aldona Lewoniec doskonale porozumiewa się po polsku, rosyjsku i litewsku, mimo że od ponad pół wieku rozmawia tylko po polsku. Mieszka w Lidzbarku Warmińskim, przez wiele lat była działaczką Związku Sybiraków, a spotkania z wilniukami, które co roku odbywają się już od 30 lat są dla niej bardzo drogie.

Zwłaszcza z tymi, którzy pochodzą spod Święcian, bo tam, we wsi Wojszkuny, był jej dom rodzinny. Nie mogła i nie może tego domu zapomnieć, toteż rysowała go bardzo często. Nawet wtedy, gdy los zarzucił ją i całą rodzinę na Syberię – na „wiecznoje pasielenije”.

Zabrali prosto z lekcji

Podczas lekcji w klasie szeroko otwierają się drzwi i wpadają dwaj milicjanci z rewolwerami w ręku. „Kto tu Aldona Wojszkunaite” – wykrzykują. Dziewczyna wstaje z miejsca, cała klasa w szoku. „Paszli” – pada rozkaz z ust sowieckiego enkawudzisty. Klasa zaczęła płakać. Elwirkę, koleżankę z klasy, spotkał ten sam los.

Aldona Lewoniec, z domu Wojszkun, wraz z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa przebywała w Syberii długich sześć lat. Nie byli bogaczami, rodzina Wojszkunów – Józefa, z domu Pleskiewicz i Franciszek – uprawiała 9 hektarów ziemi, hodowała bydło, trzodę, drób. Trzeba było wykarmić sześcioro dzieci, więc harowano od świtu do nocy. Dom jak również zabudowania gospodarskie ojciec własnymi rękoma wybudował. Zasadzono małe jodły, w szeregu ustawiły się brzozy, jarzębiny, a przy nich na biało pomalowane kamienie. Jeszcze jako 6-letnia dziewczynka te widoki przenosiła na papier, a z biegiem czasu – na płótno. W roku 1949 nowa władza zaczęła zakładać kołchozy. Ziemi zostawiono tyle, co przy domu, dwie świnie, jedną krowę i dwóch baranów, ale i tak nie uratowało to ich od wywózki.

Mogła uciec, ale rodziny nie zostawiła

– Wyprowadzają nas na podwórze, koleżankę wsadzają do jednego samochodu, mnie do drugiego. I zbieg okoliczności, kierowcą tego samochodu, w którym jechałam, był mój wujek. Mówi on: „Aldono, mam za zadanie zawieźć ciebie do pociągu, gdzie już „załadowana” cała twoja rodzina. Ale ty uciekaj, bo was wywożą na Syberię. Przeczekasz tę łapankę, wszystko się zapomni i będziesz normalnie żyła. Powiem, że uciekłaś i tyle” – wspomina rozmówczyni.

– Nie mogłam się zgodzić. Jak to, cała rodzina będzie wywieziona, a ja nie? Tam, gdzie rodzina, będę i ja. Z rodziną na koniec świata bym pojechała. Wujek doradził, by dziewczyna zebrała jakieś jedzenie, chleb, mięso, ciepłe ubranie, bo rodzicom nie dane było czasu na normalną zbiórkę. A tam dzieci. Najmłodszy braciszek zaledwie pięciomiesięczny…

Wpadła znów do klasy. Spytała kolegę, czy ma rower. Tak, ma. Razem z nim, na ramie, pojechała do swego domu. W domu zastała bałagan, porozrzucane rzeczy, jak po huraganie. Wydawało się, że nawet pies jakoś żałośniej szczeka. Sąsiedzi dzielili się tym, co mieli, w ten sposób zebrała jaki taki ekwipunek. Ale enkawudziści jeszcze nie wszystko splądrowali, więc poszli na strych. Aldonka wpadła na pomysł. Ukradła czyjś rower, bo jej własny enkawudziści odebrali w obawie, by dziewczyna nie uciekła. Pojechała razem z kolegą Antonim. W Święcianach ten „nie swój” rower zostawiła u jednej z ciotek. Stąd też wujek zawiózł dziewczynę do pociągu. Tu w jednym z wagonów znalazła swoich najbliższych. Ile radości było, że cała rodzina jest razem! Wszyscy zapomnieli, że wiozą ich w nieznane, że czeka ich surowa ziemia syberyjska. Byle razem!

Czekała ziemianka

Jechali w bydlęcym wagonie 2 tygodnie. 17 rodzin w jednym wagonie z malusieńkim zakratowanym oknem, z małym ledwo tlącym się piecykiem i wiadrem do potrzeb fizjologicznych. Wieczorem, najczęściej nieopodal lasu, pociąg się zatrzymywał, ludzie na krótko mogli wyjść, by świeżym powietrzem pooddychać. Dzienna porcja jedzenia – to talerz zupy i kawałek chleba.

– Nasz wagon miał szczęście – nikt w nim nie zmarł, ale w innych wagonach ludzie umierali. Konwojenci wyrzucali zwłoki byle gdzie, nawet nie zatrzymując pociągu – wspominała ze zgrozą Aldona.

Miejscem ich osiedlenia była wieś Kokarewo, w kraju krasnojarskim. Miejscem zamieszkania – ziemianka. Ile upokorzenia musieli przeżyć, gdy zostali wywołani do brygadzisty, a ten kazał podpisać dokument, że Wojszkunowie tu będą zamieszkiwali na stale, czyli „wiecznoje pasielenije”. Zamiast pieczątki – odciski palca na każdym dokumencie.

– Przeżyłam w swoich rodzimych Wojszkunach wiele strachu, koło nas szedł front, wojsko stale się zmieniało – to ruskie, to litewskie, to niemieckie, bomba wybuchła tuż obok domu. Było strasznie, ale nie tak strasznie jak było tam, na Syberii. Tam, u siebie, wiedzieliśmy, że wojna się kiedykolwiek skończy, a tutaj – „wiecznoje pasielenije”. Beznadziejność.

Przed oczyma Aldony coraz częściej stawał obraz domu rodzinnego, piękne widoki okolic. Z pamięci zaczęła malować swój dom. W Syberii nauczyła się też wyszywać. Sprzedawała te swoje haftowane cudeńka, bo rodzina musiała z czegoś żyć.

W Syberii ukończyła w języku rosyjskim ostatnią klasę szkoły średniej. Na Wileńszczyźnie doskonale posługiwała się polskim i litewskim, a tu rosyjski. Dała radę. Gdzieś rok przed ich uwolnieniem, ukończyła też kurs księgowości, a kursy te były o 300 kilometrów od miejsca zamieszkania rodziny.

Po pochówku – bliny

Sześć lat życia na wygnaniu. Lata życia wśród ludzi o podobnym losie. Poznanie obyczajów tych, którym ta surowa ziemia przypisana na stałe. Najbardziej zapamiętała syberyjski obrzęd pogrzebu. Nikt nie płakał z powodu utraty najbliższych. Na krańcu wsi kopano jamę i tam chowano zmarłego, gdyż cmentarza we wsi nie było. Stawiano też krzyż. Nazajutrz krewni zmarłego smażyli całą stertę blinów, chodzili od domu do domu, częstowali i mówili „Powspominajcie naszu mamu”, albo „powspominajcie naszewo papu”. To było jak modlitwa.

Wspominając tamte trudne życie, pamięta też, co było dobre. Z wdzięcznością wspominano ciocię ze Święcian, u której zostawiła przed wyjazdem rower. Ciocia rower sprzedała, bo nie wiadomo czyj był, a za pieniądze przysłała wygnańcom słoninę. Poznała na Syberii też dobrych ludzi. Nawet jeden z rosyjskich milicjantów wystarał się dla nich zwolnienia z wysiedlenia i pozwolenie na wyjazd do Polski. Był to rok 1957.

Wyjechali ostatnim transportem

Nie mogli wyjechać do Polski bez pożegnania swego domu, krewnych, znajomych. Myśleli, że być może pozwolone im będzie nadal w Wojszkunach mieszkać. Tyle tu wspomnień, tyle przeżyć…

Ojciec Aldony, Franciszek Wojszkun, przez długie lata nie mógł zapomnieć tragedii, której był świadkiem. Podczas okupacji niemieckiej kazano zwołać wszystkich Żydów, mieszkających w Święcianach, a Żydzi stanowili poważny odsetek mieszkańców miasta. Powiedziano im, by zabrali swoje bogactwo, bo będą mieszkać w innym miejscu. Żydzi uwierzyli w tę bajkę, zabrali ze sobą, co mieli najcenniejszego. W Nowych Święcianach ich nowymi „mieszkaniami” były wykopane rowy. Tu ich rozstrzelano, a drogie rzeczy zabrano. Pan Franciszek był świadkiem mordu. Powrócił do domu smutny, nie siadł do stołu, by zjeść obiad. Długo nie mógł zapomnieć tego bestialstwa.

Nastał rok 1957. Wyruszyły transporty repatriacyjne do Polski. Musieli też wyjechać Wojszkunowie. Trafili do przytulnego miasta Lidzbark Warmiński, gdzie mieszkało wielu ludzi z Wileńszczyzny. Tutaj był jeden z krewnych, wujek Aldony. Być może to właśnie zadecydowało, że postanowili tu zostać. Przejechali do nieopodal znajdującego się Czarnego Krztu, gdzie rodzice otrzymali gospodarkę. Pracowali od świtu do nocy, by postawić na nogi sześcioro dzieci. Wiernym pomocnikiem rodziców była Aldona, dziewczyna z zawodem księgowego i niezwykle pracowita. Pani Aldona mówi, że jej rodzeństwo jest dla niej tak samo drogie, jak jej własne dzieci. Przecież była najstarsza i wszystkie dzieci pomagała rodzicom wychowywać.

W Lidzbarku wyszła za mąż, również za kresowiaka. Jego miasto rodzinne – Grodno. Doczekali się dwóch synów. Edward – mieszka w Warszawie, starszy Andrzej – w Lidzbarku, razem z panią Aldoną. Jest malarzem. Bracia mają swoje dzieci – po jednym synu i jednej córce.

Aldona Lewoniec pracowała w kantynie w Lidzbarku, potem jako księgowa. Gdy powstał Związek Sybiraków udzielała się tam całym sercem i duszą.

Teraz wiek nie pozwala na prowadzenie jakiejś działalności. Mąż zmarł przed ośmiu laty. Ale wspomnień nic nie może odebrać. – Tęsknota do stron rodzinnych – to moja największa choroba – mówi pani Aldona. – Może dlatego tak lubimy bliny kartoflane z pomaczką, które często smażę, takie jakie jadłam w dzieciństwie.

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciach: Rok 2010 - siostry Aldona i Danuta w lidzbarskim domu, gdzie pamiątek po domu rodzinnym w Wojszkunach zostało wiele; pani Aldona tęsknotę za swoim domem rodzinnym przeniosła na płótno.

<<<Wstecz