Dokumentowaliśmy ciekawe czasy...

Aż mi trochę wierzyć się nie chce, że dzisiejszy kolejny mój komentarz ukaże się w ...1000 numerze „Tygodnika Wileńszczyzny”. Ponieważ swego czasu trochę się przyłożyłem do wydawania tej gazety, to jest o czym powspominać...

Do pracy w tygodniku przyszedłem w roku 1998, kiedy gazeta, po pewnych znanych perturbacjach w ówczesnym ZPL, modyfikowała się, od nowa – można by rzec – powstawała do nowej, zupełnie innej jakości. Z gazety rejonowej „Przyjaźń” przekształcała się w ogólnokrajowy tygodnik z aspiracjami. Gazeta rozrastała się nie tylko w prenumeracie, ale i fizycznie. Zwiększyła się ilość stron, powstały dodatki „Rota”, „Nasza Gazeta”. A że czasy wówczas były burzliwe i bynajmniej nie tylko w środowisku polskim na Litwie, ale i w całym kraju, było nad czym pracować. Media intensywnie unowocześniały się, zmieniały formę przekazu, szatę graficzną. Staraliśmy się, co się nazywa, iść w nogę z czasem. Oczywiście warunków nie mieliśmy cieplarnianych, ale mieliśmy ambicje. Solidnie informować (nie tylko o rejonie wileńskim, ale i o całym kraju), bronić piórem naszych polskich spraw, oferować dobrą rozrywkę, strony dla młodzieży. W dodatkach stawialiśmy na wartościowe artykuły historyczne, poruszaliśmy tematykę kresową, staraliśmy się, na ile się da, odkłamywać jakże często przekłamywaną na Litwie polsko-litewską najnowszą historię.

Na ile to nam się udało, nie nam sądzić. Jestem przekonany, że czytelnik był i będzie najlepszym sędzią. Nie odbierając zatem mu prawa oceniania, od siebie nieśmiało dodam, że pewnie coś nam się jednak udało. Gazeta stała się jedną z najbardziej poczytnych wśród polskich tytułów nad Wilią, zdobyliśmy zaufanie czytelników a i sympatię – przynajmniej niektórych – też. Oczywiście daleki jestem od samozachwytu. Na pewno nie wszystko zrealizowaliśmy, co zamierzaliśmy. Być może coś wręcz spartaczyliśmy. Pewne jest jednak jedno – staraliśmy się.

Były dni, nie tak rzadkie znowu, że w redakcji przesiadywaliśmy do czasu, aż za oknami było całkiem ciemno. A to komputery nawalały, a to tekst nie dotarł na czas, a to telewizja spóźniała się z najnowszymi ofertami na przyszły tydzień. Kierowca wtedy tylko się niepokoił, czy go nie pogonią ze „Spaudy”, jak z foliami zjawi się o nieprzyzwoicie późnej porze.

Pewnie dzisiaj dla wielu redakcji folia to anachronizm, o którym dawno się już zapomniało, albo wręcz młodzi dziennikarze nie wiedzą, o co chodzi. W połowie lat 90. jednak całą gazetę w redakcji robiliśmy na folii, którą później w drukarni wykorzystywano do procesu drukowania gazety.

Końcowym efektem pracy całej redakcji była zatem folia, na której, strona po stronie, lokowaliśmy całą gazetę. Korektor, pani Teresa Strumiło, każdą folię przed oddaniem do druku uważnie przeglądała i niestety chochlik chciał, że często wynajdywała jakąś tam literówkę, przecinek nie we właściwym miejscu, a czasami i coś poważniejszego. Wtedy był czas, jak to w redakcji slangiem nazwaliśmy, na „szuchierok”, od którego najlepszym i nieprześcignionym specjalistą był Heniek Mażul. Potrafił tak wydrapać literę, dorysować do niej ogonek bądź kreskę albo wręcz wyciąć ze słowa jedną literkę i na jej miejsce wkleić inną (majstersztyk, praca jubilerska), że później na stronie gazety nawet najbystrzejsze oko czytelnika nie mogło dostrzec ręcznej korekty przy pomocy linijki, żyletki i taśmy klejącej.

Jak pamiętają starzy czytelnicy, tygodnik początkowo wydawaliśmy w trzech językach – polskim, rosyjskim i litewskim. Siłą rzeczy teksty, które pisaliśmy po polsku, były tłumaczone. Czasami z tego powodu dochodziło do kuriozalnych i niezbyt przyjemnych ekscesów. Pamiętam jak pewnego razu po wydaniu kolejnego numeru gazety pełniłem dyżur w redakcji. Pilnowałem, jak sobie żartowaliśmy, biurka i telefonu. Telefon w redakcji dzwonił prawie na okrągło, ale jeden mnie zaskoczył. Gdy zwyczajowo odezwałem się na dokuczliwy dzwonek – „słucham redakcja”, w słuchawce usłyszałem naburmuszony głos – „koks čia słucham, kalbekit valstybine kalba”. Okazało się, że dzwoni sam przedstawiciel rządu na powiat wileński pan Iksiński i ma duże pretensje właśnie do mnie. Dlaczego w tekście relacjonującym posiedzenie Rady rejonu wileńskiego mianowałem go „laikinai einantis”. „Ka, noriejot mane ikasti”, zasyczał do słuchawki. Byłem kompeltnie zdezorientowany, bo pisząc tekst po polsku nic takiego nie użyłem. Potem dopiero się okazało, że tłumaczka, tłumacząc tekst na litewski, źle zrozumiała składnię. Z mego „na posiedzeniu Rady był obecny Iksiński”, „obecny” zinterpretowała jako tymczasowy, a więc po litewsku „laikinai einantis”. A że lubiliśmy się z panem Iksińskim, jak kot z psem, to ten z kolei te „l.e.” zinterpretował jako złośliwość z mej strony. W niedługim czasie po telefonie wparował do redakcji ze służbową wizytówką i położył mi ją na biurku, bym wiedział, że on to żaden tam „l.e.”, tylko jak najprawdziwszy przedstawiciel rządu. Taki oto niezamierzony psikus mi wyszedł. A było podobnych i jeszcze „lepszych” historii znacznie więcej. Bo i w ciekawych czasach żyliśmy, jak mówią Chińczycy. I te czasy dokumentowaliśmy...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz