Gdy „za” oznacza „przeciw”

Nie trzeba nam tu na Litwie żadnych dwujęzycznych tablic z nazwami ulic i miejscowości – zapewnił dziennikarza agencji BNS premier Algirdas Butkevičius.

Co prawda sam z tym oświadczeniem do żurnalistów się nie pchał, ale zapytany nie przegapił okazji, by ukołysać elektorat do snu. Wszystko zostanie po staremu. Mieszkańcy Wileńszczyźny z pewnością będą te tablice i nadal zawieszać (a także ich bronić), ale podlegająca Sejmowi Państwowa Komisja Językowa będzie je tropić z nieustającym zapałem. A zbrojne ramię komisji – tegoż imienia inspekcja – dotkliwie za nie karać. Zwłaszcza że tę zaraźliwą plagę potępia już nie tylko pani prezydent, bo i pan premier, jak się okazuje, też.

Czyli jak dawniej będą się na Wileńszczyznę sypały ostrzeżenia i mandaty, a w przypadku tablicowej recydywy – sądy. A tam już się przymierzają do egzekucji komorniczych lub więzienia... dla pracowników administracji „zdominowanych przez mniejszość rejonów”, bo na prywatnych wywieszaczy – ot pech! – paragrafu nie ma.

Znać, że idą wybory. Tym razem prezydenckie. Wszak ktoś ze stajni socjaldemokratów szturm na pałac przy Daukantasa przypuści, więc już czas zacząć kokietować ewentualnego wyborcę. „Spoko, spoko, my z tymi Polakami to tylko tak – na niby! Co im się obiecuje... to się obiecuje, a co się robi – każdy przecież widzi”. No i jakież to musi być wdzięczne zajęcie: to podsunąć polskiej mniejszości marchewkę w postaci obietnicy, że rozwiązanie jej problemów czai się tuż za rogiem, to przydzwonić jej po plecach dyscyplinującym kijem. Siedzieć cicho, nie pyskować! Nie zapominać, że „jesteśmy obywatelami Litwy”, a „wszyscy obywatele Litwy powinni znajdować się w jednakowych warunkach”. Mnie osobiście od takiego gadania ciarki latają po skórze wielkości tchórzofretek. Bo brzmi ono jak wyrok. Skoro los tak chciał, buraki, że urodziliście się mniejszością w tym a nie innym kraju, to dźwigać panującą tu hegemonię państwowego języka bez szemrania! A różne tam szpargały typu Ramowej Konwencji Ochrony Praw Mniejszości Narodowych czy Europejskiej Karty Samorządowej, które podpisaliśmy i ratyfikowaliśmy i które wspomnianą „wielojęzyczną plagę” wręcz zalecają to dla nas makulatura.

„(...) Jeśli szanujemy swoje państwo, swoją Konstytucję i ustawy swego państwa, to takich tabliczek być nie powinno” – ostrzega szef rządu. Z tej wypowiedzi wynika, że Polacy, Słowacy, Niemcy, Włosi, Finowie, Szwedzi czy Szwajcarzy (wymieniam tu tylko te kraje, w których „takie tabliczki” widziałam na własne oczy) swoich państw nie szanują. Wcześniej zacytowana przypomina piękny slogan z czasów słusznie minionych: „W naszej stranie wsie dołżny byt´ rawny”. Panie Premierze – czy to rzeczywiście najlepszy wzór do naśladowania we współczesnej Europie, której nawet tymczasowo przewodzimy? Zwłaszcza, że to „znajdowanie się w jednakowych warunkach” dla jednych polega na swobodzie posługiwania się ojczystą mową, dla drugich – na zakazie.

Szkoda. Myślałam, że socjaldemokraci tym razem wobec skromnych tabliczek nie zdezerterują. Zwłaszcza, że rozwiązanie tej kwestii z uwzględnieniem przepisów wspomnianej Konwencji obiecali w swoimi rządowym programie (o innych obietnicach litościwie nie wspominam). Co prawda to dzięki zabiegom Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, ale czy to powód, by robić z gęby cholewę? Dziś „za”, jutro „przeciw”, pojutrze może znów „za”. No, ale czas się było przyzwyczaić, że takie wolty dla litewskich polityków to norma. Skąd tylko ten niesmak, jakby nas kto nakarmił cukrową watą – słodką, rozdmuchaną i zupełnie bezwartościową?

Lucyna Schiller

<<<Wstecz