Wspomnienia niczym powroty do stron ojczystych…

Tęsknoty za ojcowizną żadne zaszczyty nie przyćmią

Dla Wacława Kapusty, znanego w Polsce, i w wielu krajach świata fotografika, najcudowniejszym miejscem pod słońcem nadal są Bujwidze. Jego żona Gienia z Gudelunów miłość tę dzieli między Wilnem, w którym się urodziła a Niemenczynem, gdzie dorastała.

Teraz rodzina państwa Kapustów mieszka w Olsztynie, ale gdy w minionych latach z racji na swoją pracę fotoreportera przyjeżdżał do Wilna, wykrajał kilka godzin, aby zajrzeć do Bujwidz, gdzie spoczywa jego matka i gdzie tyle wspomnień zachowała ta ziemia i kościół pw. św. Jerzego.

Oddał ojczyźnie to, co najdroższe

W kościele organistą był jego Ojciec – Romuald Kapusto. Gdy w powieści „Bohiń” wilnianin Tadeusz Konwicki napisał, że na starych organach w Bujwidzach rzępolił organista-samouk, pan Wacław musiał to sprostować. Znalazł okazję, aby pogadać z pisarzem. Wszak pan Romuald Kapusto miał ukończony kurs dla organistów, organizowany w Wilnie przez kurię biskupią. Tadeusz Konwicki sprostowanie przyjął z należytą powagą, zrzucając ocenę na ulotną pamięć. Romuald pochodził z Popiszek, był organistą w Szemetowszczyźnie, skąd przyjechał do Bujwidz. Tutaj założył rodzinę ze Stanisławą z domu Seniuk, pochodzącą z Niestaniszek.

Wacław miał zaledwie 6 lat, gdy zmarła matka i wychowaniem jego zajął się stryj Wacław, któremu po dziś pan Wacław jest wdzięczny.

Gdy nadszedł czas obrony Ojczyzny i Wacek już mógł wziąć broń do rąk, ojciec przekazał Pierwszej Wileńskiej Brygadzie AK pod dowództwem „Juranda” swego syna. Powiedział wtedy dowódcy Henrykowi Poszewieckiemu bez patosu: „Oddaję Ojczyźnie to, co mam najdroższego, ale ze względu na młody wiek mego syna, proszę o opiekę nad nim”. Wacławowi nadano pseudonim „Orlik”.

Pożegnalna pieśń

Do masarni Gudelunów w Niemenczynie wszedł sowiecki żołnierz. Rozejrzał się po sklepie, zobaczył obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej zawieszony nad drzwiami. „U was jest’ Bog i sało, a u nas niet ni Boga, ni sała” – powiedział z bólem. Pan Gudelun wyraźnie się wzruszył. Pani Gienia dotychczas nie może zapomnieć tego żołnierza i jego szczerej reakcji na inne życie, niż było u niego. Ojciec wtedy powiedział, że biedny to naród, który nie zna Boga.

Aniela i Wincenty Gudelunowie do Niemenczyna przybyli w czasach międzywojennych z Wilna. Zostawili tam swoje mieszkanie, które było w samym centrum miasta, na rogu ulic Portowej i Kasztanowej. Była już starsza córka Gienia oraz dwaj synowie bliźniacy. Przed samym wyruszeniem do Niemenczyna matka zabrała dzieci, aby razem pójść na Plac Katedralny. Przed katedrą matka i dzieci uklękły i pani Aniela rozpoczęła pieśń – „Witaj, Panno nieustannie”. Dzieci dołączyły, a i przechodnie uszanowali ten gest pożegnania z Wilnem.

„Nie mogę tego zapomnieć, tak ciężko mamie się było rozstać z Wilnem, ale tato był przekonany, że w Niemenczynie będzie lżej. I faktycznie, nieźle nam się powodziło, aż przyszła wojna” – wspomina pani Gienia.

Dom w samym centrum Niemenczyna, w którym się mieściła masarnia Gudelunów, zachował się do dziś.

Z kamerą i bronią

Wacław miał zaledwie 17 lat, gdy otrzymał w darze od przyjaciela Zdzisława Wilka aparat fotograficzny Kodak Baby „Box”. Czasy były tak ciekawe, że nie mógł pominąć ważnych wydarzeń w swych Bujwidzach, w życiu sąsiadów, chwil, kiedy do domu przychodziła radość wesela, chrzcin czy innych uroczystości. Z czasem zrozumiał, że ten aparat jest za słaby, więc potrzebny inny, lepszy. Wacław przez cały rok zarobkował przy wyrębie lasu, aby zdobyć pieniądze na lepszy aparat fotograficzny. I nabył go. Tak więc Bujwidze miały swego kronikarza, który cieszył się wielkim szacunkiem mieszkańców.

Stał się też kronikarzem Armii Krajowej, Pierwszej Wileńskiej Brygady „Juranda”. „Orlik” z kamerą (a i z bronią) był wszędzie, gdzie się działo coś ciekawego – podczas marszu, na biwaku, czy podczas Mszy polowej. Stworzył wspaniały dokument bohaterskiej walki naszych chłopaków o wyzwolenie Wileńszczyzny. Niestety, ponad 40 taśm filmowych spłonęło. W obawie przed powtórną obławą NKWD, które przy pierwszej rewizji nie trafiło na ślad ukrytych negatywów. Siostra schowała je na strychu łaźni plebanii, a ta spłonęła.

W operacji wyzwolenia Wilna w lipcu 1944 roku „Ostra Brama” brał udział nie tylko jako fotografik, ale też jako żołnierz. Oddział „Juranda” otrzymał wtedy rozkaz marszu na Warszawę. Kiedy partyzanci znaleźli się w Puszczy Rudnickiej zostali okrążeni przez Sowietów. Wacław miał szczęście, udało mu się wraz z kilkoma kolegami uciec. Jakże okrutny los spotkał tych, którzy zostali schwytani właśnie w Puszczy Rudnickiej. Ta ziemia jest dziś usiana grobami żołnierzy AK, a w miejscach kaźni wznoszą się białe krzyże pamięci.

Taka to „ofiara nieśmiała”

Droga do domu w Bujwidzach była trudna i niebezpieczna. Bezdroża, lasy, zarośla pokonał szczęśliwie. Przez pewien czas ukrywał się na plebanii. Trzeba jednak było żyć, więc zaczął pracować w bujwidzkim sielsowiecie, a potem w wojenkomacie jako pisarz, bo, jak sam żartuje „byłem gramotny w rosyjskim”, czyli umiał pisać po rosyjsku.

„Mieszkałem w Niemenczynie u komendanta straży pożarnej Stanisława Pieczula. Na zabawie w Niemenczyńskim Domu Ludowym zatrzymałem wzrok na jednej z tancerek zespołu szkolnego. Później ona prosi mnie do tańca… Jak mówi teraz, z litości, bo „stała ofiara nieśmiała”. No i tak się zaczęło” – snuje wspomnienia z młodości Wacław Kapusto.

Jednak NKWD czuwało. Wystarczyło donosu, aby Wacława aresztowano.

„Rosyjski żołnierz zdjął mi pasek i krawat, i zaczął przesłuchiwać. Nie bił, gdyż zeznałem, że nasz oddział nigdy nie miał potyczki z armią czerwoną, a był stworzony do walki z Niemcami. Mimo to załadowano nas do wagonu towarowego, który jechał na Wschód” – wspomina.

Gdy przywieziono jeńców do Nowej Wilejki, podczas postoju transportu zobaczył znajome twarze – swej dziewczyny i jej matki. Obie w grudniową śnieżną pogodę saniami dobrnęły do pociągu skazańców, aby przekazać Wacławowi paczkę z ciepłym ubraniem i jedzeniem.

Po trzech tygodniach pociąg rozładowano w obozie NKWD dla polskich jeńców pod Saratowem. Było tam dziesięć obozów. Jeńcy mieszkali w namiotach lub ziemiankach. Przez dziewięć miesięcy Wacław oraz jego koledzy kopali rowy pod nitkę gazociągu. Dzienną zapłatą było 600 gram chleba i bliżej nieokreślona lura zwana zupą.

Szczęście mu dopisywało

Mimo to Wacław uważa, że miał szczęście, bo mógł zginąć podobnie jak 59 kolegów z oddziału, mógł nie dojechać do Saratowa, bo podczas transportu zmarło 39 osób. Mógł nie przeżyć obozu, bo i tam wielu z naszych zostało na zawsze.

Powrót do Bujwidz, spotkanie z najbliższymi, kochaną Niusią, praca na poczcie, zapisy na transport do Polski – wszystko potoczyło się jak w kalejdoskopie. Nie obeszło się bez smutnych epizodów. Zmarł ojciec Niusi, Wincenty Gudelun. W pogrzebie ojca swej narzeczonej Wacław wziął udział, pomagając jak mógł.

Wyjazd do Polski. Wacław nadal uważa, że jego życiem kierował szczęśliwy przypadek. W wagonie, który wyruszył w maju 1946 roku z Bezdan znaleźli się także państwo Jankiewiczowie ze Święcian. On księgowy, ona nauczycielka. Wspólna podróż przerodziła się w przyjaźń i wzajemne pomaganie. Witold Jankiewicz był ułanem w kampanii wrześniowej 1939 roku, córka Renia pięknie śpiewała i grała na gitarze. Już w Mrągowie, pierwszym miejscu zamieszkania Wacława i Gieni, dzięki Jankiewiczowi otrzymali pierwszą pracę – on rachmistrza, ona maszynistki w wydziale samorządowym.

W tym „szczęśliwym” wagonie jechali ponadto: ojciec Romuald, siostry Gienia i Ania, narzeczona Niusia, jej mama Aniela i brat Piotr oraz... koza.

Podczas postoju Wacek i Niusia wyruszyli rowerem (dobytek Gudelunów) do Mrągowa i to miasto ich zauroczyło. Tu znaleźli mieszkanie, tutaj wzięli ślub w mrągowskim kościele, tutaj urodzili się ich dwaj synowie, których wykarmić pomogła koza, przywieziona z Wileńszczyzny.

Jednak w życiu tak się układało, że gdzie się pojawił, zdobywał sympatie i autorytet. Wkrótce został wicestarostą w Iławie (najmłodszym na Warmii i Mazurach). Po przeszkoleniach, zdobyciu matury, ukończeniu studiów, był zatrudniony w urzędzie wojewódzkim...

Wacław i Gienia nadal są kochającym się małżeństwem, a ich życiorys wspólnego życia sięga 67 lat. Wychowali trójkę dzieci. Przeżyli ból utraty młodszego syna Bogusława, studenta Łódzkiej Szkoły Filmowej, który na Hawajach zmarł na atak serca, są dumni ze startu życiowego Andrzeja, pierwszego generalnego dyrektora Centerteku, mieszkającego dziś w Waszyngtonie, córki Barbary, pracującej w Olsztyńskim Ośrodku Badań Naukowych.

A fotografie... Z nimi się nie rozstawał nigdy. Fotografowanie stało się jego pasją i sposobem na życie. Ta praca zachowała dla historii znakomitych ludzi – polityków, artystów, pisarzy, zwykłych przechodniów ulic Paryża, Moskwy, Londynu czy Mediolanu... Wybitny krytyk J. Sunderland powiedział o nim: „Wacław Kapusto nie interesuje się krajobrazami, zabytkami, posągami, rozmachem urbanistyki. On z aparatem fotograficznym w ręku szuka człowieka”.

W latach odrodzenia narodowego pamiętamy Wacława, gdy niejednokrotnie przybywał do Wilna. Pamiętam, jak fotografował przebieg jednego z pierwszych zjazdów ZPL. Ale najuważniej patrzył w stronę sali. Wyłapywał reakcje ludzi, ich wzruszenia, radość i wiarę w odrodzenie polskości. Był jednym z nas, Polaków wileńskich.

Ma wiele bardzo poważnych nagród państwowych, spotkało go wiele zaszczytów w życiu zawodowym i działalności społecznej, żadne jednak zaszczyty nie przyćmią miłości do Wileńszczyzny.

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciach: rodzina Kapustów; przy grobie matki na cmentarzu w Bujwidzach.
Fot.
archiwum

<<<Wstecz