Wspomnienia niczym powroty do stron ojczystych
Śladami dziadka i pradziadka (1)
„Ludzie prości i nieuczeni na wsi, a nawet niektórzy z duchowieństwa, kolej żelazną uważali za wymysł diabelski, a lokomotywę buchającą parą i dymem nazywano smokiem ognistym albo diabłem, który dymem swoim zatruwa tylko powietrze. A takiego, który pracował na kolejowej pracy albo odważył się jechać pociągiem nazywano szaleńcami. Wprawdzie ludzie pomału zaczęli przyzwyczajać się do kolei i do dymiących lokomotyw, ale dość często można jeszcze było zobaczyć kobiety starsze żegnające się na widok pociągu” – tak opisywał kolej żelazną w swym pamiętniku Józef Kułakowski, urodzony w roku 1900 w Nowej Wilejce. Jego ojciec oraz bliscy krewni pracowali na kolei w okresie, gdy dopiero powstawały stacje kolejowe w Wilnie oraz Nowej Wilejce.
Józef Kułakowski będąc w podeszłym wieku zaczął pisać pamiętnik o swym życiu, życiu swych rodziców i ziemi skąd pochodzi jego ród. Mieszkał już w Polsce, w Dobrym Mieście. Gruby zeszyt w kratkę, oprawiony w brązową obwolutę, pisany pismem kaligraficznym stanowi relikwię rodzinną w licznej rodzinie Kułakowskich.
Pamiętnik swój pan Józef przekazał najstarszemu synowi Antoniemu, dziś mieszkającemu w Dobrym Mieście, a urodzonemu na Wileńszczyźnie, w Nowosiółkach. Stosunkowo niedawno wspomnienia przepisali w wersji elektronicznej jego prawnukowie: Krzysztof, Michał i Andrzej Kułakowscy. Zachowali styl, ortografię, interpunkcję oryginału, w ten sposób wykazując ogromny szacunek do pradziadka, swego rodu i historii Ziemi Wileńskiej.
Pamiętnik dziadka to tylko początek poznania dziejów rodziny Kułakowskich. Badania kontynuuje teraz jego wnuk, Marek Kułakowski, który mieszka w Gdańsku.
Nowa Wilejka w tamtych latach była niedużą miejscowością odległą od Wilna zaledwie o 9 km. Domy mieszkalne były tu przeważnie drewniane a dachy pokryte gontem. Były tu dwa tartaki oraz dwie fabryki: jedna wyrabiająca kosy i druga tkacka (koronek artystycznych). Kościół katolicki pod wezwaniem św. Kazimierza był duży, prawosławna cerkiew, żydowska synagoga, kino „Eldorado”, szkoła podstawowa czteroklasowa, stacja kolejowa oraz parowozownia, gdzie stało kilkanaście tzw. lokomotyw kolejowych, gotowych do wyjazdu. O stacji kolejowej autor pisze bardzo szczegółowo, gdyż wielu z rodu Kułakowskich związało z nią swój los.
W Nowej Wilejce, jak opisuje dziadek Józef, była też przychodnia lekarska i apteka, ogromna łaźnia, szpital dla umysłowo chorych oraz dom poprawczy dla nieletnich. Przez środek miasteczka płynęła dość szeroka i głęboka rzeka Wilenka. W domach i na ulicach paliły się w nocy lampy naftowe, elektryczności i gazu jeszcze wtedy nie znano.
„Pamiętam też, że w śródmieściu był duży plac nazywany rynkiem, gdzie w każden poniedziałek pełno było wozów przyjeżdżających z okolicznych wsi, a na wozach było zboże, kartofle, mleko, śmietana, kury, gęsi, prosięta” - pisze Józef Kułakowski. „Był osobny plac, gdzie sprzedawano krowy, konie, świnie, owce i inne zwierzęta domowe. Były cztery piwiarnie i dwie restauracje z winem, wódką i z zakąskami. Ludność miasteczka to przeważnie robotnicy fabryczni, kolejarze i handlarze, właściciele sklepów i rozmaici rzemieślnicy, przeważnie polscy, rosyjscy i żydowscy. Byliśmy pod okupacją rosyjską, za czasów cara Mikołaja II całą Wileńską Gubernią rządził rosyjski gubernator wyznaczony przez cara, nazywał się generał Murawjow. Był bardzo okrutny i nie cierpiał Polaków, szczególnie nienawidził powstańców polskich z 1863 roku. W urzędach w szkołach, we wszystkich instytucjach można było rozmawiać, uczyć się, korespondować tylko po rosyjsku. Nawet na ulicy nie wolno było przemówić po polsku. Za zanucenie pieśni „Jeszcze Polska nie zginęła” czy „Boże coś Polskę”, szedło się na zesłanie na Syberię. Do szkół, do urzędów państwowych przyjmowano Polaków niechętnie i tylko za wielką protekcją albo za łapówką” – wspomina pan Józef.
Wybrał kolej żelazną
W domu Kułakowskich często wspominano dziadka Józefa (seniora), który był powstańcem 1863 roku i został zesłany na Syberię. Po 10 latach wrócił do rodzinnych stron całkowicie wyczerpany i chory, niezdolny do pracy, toteż całą gospodarką, która była w Koszedarach, musiał się zajmować jego syn Jan, przyszły ojciec Józefa juniora, autora pamiętnika. Gdy Jan miał dwadzieścia lat, został powołany do służby wojskowej. „A że ojciec mój był chłopakiem zdrowym, wysokim i silnym, więc został wyznaczony do Kaukazu i jako strzelec wyborowy służył przez 5 lat. Za dobre strzelanie otrzymał w nagrodę srebrny kieszonkowy zegarek i stopień plutonowego” – wspomina Józef Kułakowski. – „Po ukończeniu służby wojskowej ojciec mój wrócił do domu, znalazł tu ojca swego leżącego chorego na łóżku, a gospodarstwo zupełnie zrujnowane. Wprawdzie dziadek Józef miał oprócz mego ojca jeszcze drugiego syna Pawła i córkę Pelagię, ale Paweł gospodarować na ojcowiźnie nie zechciał i poszedł do pracy na kolei żelaznej jako monter. Zaś córka Pelagia wyszła za mąż za właściciela ziemskiego dość bogatego i mieszkała we wsi Nowosiółki należącej do gminy Podbrodzie pow. Święciańskiego. Zapomniałem jeszcze napisać, że dziadek Józef był wdowcem, bo babcia zmarła jeszcze przed pójściem mojego ojca do wojska. Takim sposobem w trudnych warunkach życiowych, ojciec mój po odbyciu służby wojskowej wziął się znowu do pracy na gospodarstwie. A było to dość duże 30 hektarowe gospodarstwo, dużo ziemi leżało odłogiem.”
Jan nie mogąc wszystkiego zrobić dokładnie i w czas, bo był zmuszony opiekować się chorym ojcem, nie miał innego wyjścia, jak oddać gospodarstwo w dzierżawę sąsiadowi za cenę 100 rubli rocznie i z tej dzierżawy oboje żyli. Po upływie półtora roku ojciec zmarł. Jan postanowił gospodarstwo sprzedać. Za namową i pośrednictwem swego brata Jan przyjechał do Nowej Wilejki i zaczął pracować na kolei jako ślusarz w parowozowni.
Praca na kolei żelaznej była dobrze płatna, ale ciężka i odpowiedzialna. Kolejarze za dobrą pracę byli premiowani, mieli swoją własną przychodnię lekarską, ośrodek zdrowia, aptekę i swoich kolejowych lekarzy i felczerów. Leczenie i lekarstwa były dla kolejarzy i ich rodzin bezpłatne. Mieli też własną łaźnię kolejową czynną w każdą sobotę, z której również korzystała cała rodzina. Prócz tego kolejarz za jazdę pociągiem nie płacił, a żona i dzieci miały zniżkowe bilety. Pracownicy dostawali też raz na pięć lat duży ciepły kożuch i filce wysokie aż do kolan, a co roku dwie czapki specjalne kolekcjonerskie, jedną barankową ciepłą i drugą letnią. Robotnicy szybko zaczynali żyć w dobrobycie.
Mimo trudności praca podobała się Janowi Kułakowskiemu, gdyż po odpowiednim przeszkoleniu został pomocnikiem maszynisty.
Własna posiadłość w Nowosiółkach
Raz do roku Jan otrzymywał urlop miesięczny, który spędzał u swojej starszej siostry Pelagii, mieszkającej we wsi Nowosiółki, odległej o 50 kilometrów od Nowej Wilejki. Była to wieś nieduża, około dwudziestu gospodarstw rolniczych o bardzo urodzajnej ziemi. Koło wsi płynęła nieduża rzeczka zwana Pupiną, w której można było łapać szczupaki, miętusy i raki, w lasach było wiele zwierzyny. Toteż za namową siostry Jan kupił gospodarstwo na własność, wkrótce znalazł odpowiedniego dzierżawcę, który obowiązany był płacić roczną dzierżawę w kwocie stu rubli i stu kilogramów jabłek z sadu. Po załatwieniu tych spraw Jan dalej pracował na kolei, na odcinku Libawo-Romeński.
Posiadłość w Nowosiółkach była i jest dla rodziny Kułakowskich bardzo ważnym miejcem na ziemi. To tutaj rodzina przetrwała pierwszą wojnę światową, tutaj witała legiony Piłsudskiego, tu też przeżyła II wojnę, zmieniające się okupacje i stąd wyruszyła do Polski, choć jak mówili, zostawili tam w Nowosiółkach swoją Polskę, swoją ojcowiznę. Tutaj przyjeżdżają do dziś z Polski potomkowie Kułakowskich - wnukowie i prawnukowie, by poznać swe korzenie.
Do Nowej Wilejki z młodą żoną
Wróćmy jednak do tamtych lat, gdy młody pomocnik maszynisty Jan Kułakowski przemierzał na „szaleńczym rumaku” odległości od miasta do miasta. W połowie drogi znajdowało się miasto Koszedary, gdzie pociąg miał czasem dłuższy przystanek. Była tam poczekalnia i bufet, gdzie przystojna panienka sprzedawała papierosy, ciastka, wino, oranżadę. Janek korzystając z postoju na stacji nigdy nie przepuścił okazji, żeby zajść do bufetu, niby dla wypicia szklanki herbaty albo kupienia paczki papierosów. Przy okazji powiedział jakiś dowcip albo żart. Panienka pracująca w bufecie w Koszedarach nazywała się Antonina Tarłowska, była córką ogrodnika. Jan oświadczył się, został przyjęty przez całą rodzinę i wkrótce odbyło się wesele.
Po weselu Jan i Antonina przyjechali do Nowej Wilejki. Wynajęli prywatne mieszkanie, dwa nieduże pokoje z kuchnią, ojciec pracował dalej jako pomocnik maszynisty na kolei a młoda żona gospodarowała. Była kobietą pracowitą, pobożną, do tego oszczędną i rodzina dość szybko stanęła na swoim. W dwa lata po ślubie urodził się Józef, autor pamiętnika.
Dociekliwy i odważny
„W moim dziecięcym okresie było parę wypadków, o których opowiadała mi śp. mama. Gdy miałem już dwa lata, zachorowałem raptownie na jakąś niebezpieczną chorobę, miałem wielką gorączkę, nic nie mogłem jeść ani pić, byłem bardzo osłabiony i lekarze powiedzieli, że muszę umrzeć. A że mama była kobietą wierzącą i bardzo pobożną, po wizycie ze mną u lekarzy wzięła mnie na ręce i pojechała pociągiem do Wilna, gdzie jest cudowny obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, czczony jako uzdrowicielka chorych. Ponieważ miała w tym kościele znajomego księdza, więc poprosiła go o odprawienie mszy św. na intencję mego uzdrowienia, co ksiądz natychmiast uczynił. Po skończonej mszy św., gdy wyszła ze mną na rękach niosąc z kościoła na ulicę, poprosiłem pić, a wkrótce potem jeść i po opowiadaniu mamy, zacząłem stopniowo wracać do zdrowia. Lekarze po ponownym zbadaniu orzekli, że tylko jakimś cudem wyzdrowiałem”.
Czyhały na chłopaka inne niebezpieczeństwa – a to upadek z drabiny, a to atak na niego całego gniazda os, bo był to chłopiec dociekliwy i chciał zobaczyć, co w tym gnieździe uwitym na ścianie domu się dzieje.
„Za swoją ciekawskość zostałem spuchnięty cały jak bałwan i parę dni przeleżałem w łóżku. Bawiłem się też na swoim podwórku, czasem chodziłem do bliskich sąsiadów, którzy mieli córeczkę. Dziunia była chora na Heine Medina. Bawiłem się z nią chętnie.
Rodzice i dziadek pracowali, a ja otrzymałem elementarz i zacząłem znajomić się z literami, kupiono mi zeszyt i ołówek i zaczęto uczyć czytania i pisania, zajmowała się tym przeważnie mama.”
Z biegiem czasu Jan Kułakowski awansował na mechanika maszynistę, toteż więcej zarabiał, matka jak zwykle sprzątała, prała i gotowała, a Józek coraz więcej przesiadywał nad elementarzem i bazgrał w zeszycie pod kierunkiem mamy. Wychowywany w duchu religijnym i patriotycznym, każdej niedzieli i w dni świąteczne, z samego rana brał książkę do nabożeństwa i śpiewał razem z rodzicami Godzinki, a potem wszyscy szli do kościoła.
Marzenie zamieszkania we własnym domu wkrótce się ziściło. Za 800 rubli kupili dość duży dom podzielony na dwa mieszkania, z kuchnią i korytarzem. Do tego duży budynek z drewna oraz 50 arów ogrodu, dość zaniedbanego. Zaczęli doprowadzać wszystko do porządku – ogrodzono całą posesję, posadzono wiśnie, grusze i jabłonie, wykopano studnię. Drugą połowę domu rodzina wynajmowała, gdyż na jego kupno zaciągnęli pożyczkę. Lokatorzy dość często się zmieniali, aż zgłosiła się pewna starsza wdowa po rosyjskim generale, który został zabity w jakimś pojedynku. Była to osoba bogata, inteligentna, z tak zwanej wyższej sfery. Za mieszkanie zapłaciła z góry. Przywieziono jej meble i fotele oraz duży ładny fortepian, na którym często grała jakieś rosyjskie melodie.
„Mama była z takiej lokatorki też zadowolona, a ojciec nie wtrącał się wcale do tego i tak pani generałowa mieszkała u nas aż do czasu, kiedy zaczęła się pierwsza wojna światowa, do 1914 roku, czyli aż do czasu ewakuacji ludności cywilnej spowodowaną wojną i nadejściem Niemców. Po skończonej wojnie pani generałowa już nie wróciła do nas, gdzieś na emigracji zmarła. A z fortepianu jej i mebli zostały tylko kawałki desek, któremi wojskowi Rosjanie i Niemcy podgrzewali sobie kawę albo podpalali w piecu”.
Nauka po rosyjsku, religia po polsku
Małego Józka po pewnym czasie spotkały, jak uważa, dwie wielkie radości - urodził się w rodzinie braciszek Staś, a także uszyto mu białe ubranko, dostał do tego mały śliczny koszyczek z kokardkami i chłopak w każde większe święto chodził do kościoła z mamą. Razem z innymi dzieciakami sypał kwiatki przed Najświętszym Sakramentem, który niósł ksiądz podczas procesji. W dni powszednie uczył się czytania i pisania, rachunków, katechizmu, rysowania. Został wynajęty też nauczyciel języka rosyjskiego. Takimi przychodzącymi nauczycielami byli przeważnie starsi nauczyciele renciści albo studenci z uniwersytetu, którzy chcieli zarobić kilka rubli na swoje potrzeby, musieli jednak mieć specjalne zezwolenie i upoważnienie wydane przez ministerstwo oświaty i wychowania. Za dwie albo trzy godziny nauczania brali po 10 i 15 rubli miesięcznie i obowiązani byli doprowadzić ucznia do egzaminu i zapisać go na szkolną listę.
„Były szkoły ośmioklasowe, tak zwane gimnazja, luksusowo urządzone, utrzymywane przez rząd carski, który dbał o wygodę oraz dobrą naukę i kazał sobie drogo za to płacić. Do takiej właśnie wyższej szkoły ojciec i mama postanowili mnie posłać, nie żałując pieniędzy na moją edukację. Za naukę trzeba było zapłacić 80 rubli rocznie, trzeba było mieć też odpowiednie ubranie, to znaczy: czarny mundurek z mosiężnymi guzikami, takież spodnie, czarne kamasze albo pantofle, pasek lakierowany i czapkę z orłem rosyjskim i literami tej szkoły W.R.U. co oznaczało Wileńska Realna Szkoła. Był to czteropiętrowy, duży, murowany dom, urządzony luksusowo i nowocześnie. Znajdował się na głównej ulicy w samym centrum miasta Wilna. Uczono i prowadzono wykłady w języku rosyjskim. Prócz tego była lekcja języka niemieckiego i francuskiego trzy razy tygodniowo i raz w tygodniu po polsku dla Polaków na naukę religii przychodził ksiądz, dla prawosławnych pop, dla Żydów rabin. W szkole, do której uczęszczałem, powodziło mi się dość dobrze. Miałem dobrą pamięć, nie kułem godzinami nad podręcznikami, chwalono mnie też za kaligraficzne pismo i za rysunki”.
W rodzinie Antoniny i Jana Kułakowskich urodziły się jeszcze trzy dziewczynki, więc była to liczna rodzina, której się nieźle powodziło, dlatego postanowiono na tej samej działce zbudować jeszcze jeden dom, bardziej nowoczesny. I to się też udało!
Zeppelin nad parowozownią
„Żyliśmy więc dostatnio, żadnych prawie większych kłopotów nie mieliśmy i myśleliśmy, że tak będzie zawsze. Nie przypuszczaliśmy, że kiedyś będzie inaczej.
Nadeszła wiosna 1914 roku. Wszystko w sklepach i magazynach raptem podrożało. Żywność, obuwie, ubranie. Pociągi pasażerskie i towarowe również zaczęły przyjeżdżać z opóźnieniem. Po ulicach często widać było maszerujących żołnierzy albo jadących na koniach kozaków z długimi, ostrymi lancami. Ojciec mój przyjeżdżał do domu z pracy jakiś smutny i zamyślony, często rozmawiali ze sobą o nadchodzących słuchach o wojnie, ojciec mówił, że może nadejść taki czas, że trzeba będzie wyjechać.”
Pewnego razu chłopak zobaczył stojący pociąg sanitarny, w którym leżeli albo siedzieli ranni żołnierze wracający z frontu. Byli bardzo mizerni, obwinięci w bandaże. Wewnątrz wagonów słychać było jęki i stękanie rannych. Pewnego dnia pod wieczór, po kolacji, gdy rodzina szykowała się do spania, przy zaciemnionych jak zwykle oknach, usłyszała nagle niezwykły szum i chwilę później okropny huk, aż dom zaczął drgać i szyby w oknach brzęczeć. „Ojciec był na ten czas w domu, wyskoczył z łóżka, zapalił prędko lampę, mama w pośpiechu odsłoniła okno, żeby coś zobaczyć na dworze a my zaczęliśmy krzyczeć i płakać. Zaraz potem nastąpił drugi wybuch i straszny huk. Ojciec zaczął nas uspokajać a mama zaczęła modlić się. Raptem wskoczył do mieszkania naszego jakiś oficer rosyjski i kazał natychmiast zgasić lampę, nie wychodzić na dwór i siedzieć cicho. Na pytanie ojca, co tam się stało, odpowiedział, że niemiecki zeppelin przyleciał i zrzuca bomby nad stacją kolejową, na parowozownię i na kolej. I żeby nie bać się tak bardzo, bo zdaje się, że zaraz odleci i będzie po strachu. Rzeczywiście wkrótce wszystko się uspokoiło, my dzieci poszłyśmy spać, tylko ojciec z mamą całą noc przesiedzieli ubrani i przygotowani na różne niespodzianki”.
Lekarz kolejowy, który wracał ze szpitala do domu, został zabity odłamkiem. Jedna z bomb spadła na ogród Kułakowskich, zostawiając ogromną dziurę, w której koń z wozem by się zmieścił.
„Już nie jeździłem do gimnazjum, bo pociągi przestały chodzić. Brat młodszy 4 lata ode mnie chodził do technikum w Nowej Wilejce. Życie nasze raptem zmieniło się zupełnie”.
Na ile się zmieniło – o tym na następnych stronach pamiętnika. Utrata domów, zrujnowane gospodarstwo, dzieci opuchnięte z głodu, dzielna matka, która dźwigała na sobie tyle ciężaru i upokorzenia, by dzieci wyżyły...
(Cdn.)
Krystyna Adamowicz
Na zdjęciach: zdjęcie ślubne Antoniego. W pierwszym rzędzie (siedzący) z prawej strony Józef Kułakowski, autor pamiętnika; Wnuki i prawnuki wędrują śladami swego rodowodu.