Straty materialne i krzywda moralna – tragiczne konsekwencje bezmyślności

Żywioł ludzką ręką zasiany

W jeden mig poszła z dymem obora, stodoła, drwalnia z zapasem drew, dwa garaże wraz z całym dobytkiem… W ogniu zginęła kotka i koza, a wierny pies Rams wylizuje rany, których doznał na skutek pożaru.

Płonące kłaki, w sensie dosłownym – niczym grom z jasnego nieba – spadły na zabudowania Zofii Stankiewicz, mieszkanki wsi Porudomino w gminie Mariampol, w biały dzień, 23 kwietnia br., zasiewając ogień, panoszący się na sąsiedniej posesji.

Nie zważając na oficjalne komunikaty i ostrzeżenia, rygorystyczne kary za nieprzestrzeganie zasad bezpiecznego zachowania z ogniem, mieszkańcy bagatelizują potęgę żywiołu. Podpalają trawę, wzniecają ogniska, nie zastanawiając się nad ewentualnymi następstwami swoich czynów. Przypadek we wsi Porudomino, nie wspominając innych, tragicznych w skutkach pożarów, które tej wiosny szalały w rejonie wileńskim, tylko potwierdza tę przykrą prawdę.

Opowiadając o okolicznościach wybuchu pożaru pani Zofia nie może powstrzymać łez, bo krzywda, która ją spotkała, nie jest wynikiem zaniedbania jej, albo członków jej rodziny, tylko – jak wskazują wstępne poszlaki i zeznania świadków – konsekwencją bezmyślności i braku elementarnej odpowiedzialności sąsiadki.

– To było po godzinie 10. rano. Siedząc w kuchni przy filiżance kawy widziałam przez okno, jak nasza sąsiadka, Zofia Burbo, do ogniska, rozpalonego na jej podwórzu zaledwie w kilku metrach od bel z sianem, nosiła plastikowe butelki od mleka, torby polietylenowe – z przejęciem opowiada Zofia Stankiewicz. – Po pewnym czasie zapaliła się sucha trawa. Ponieważ we wtorek, na św. Jerzego, było pogodnie i bardzo wietrznie, ogień przerzucił się na dwie bele siana, wkrótce także na szałas z sianem, należącym do Burby. Jej samej nie było przy ognisku, więc kiedy zobaczyłam, co się święci, pobiegłam do niej i zaczęłam kołatać do drzwi, żeby wyszła na podwórko. Zbudziłam ją, bo spała. Lecz gdy przyjechali inspektorzy ze straży pożarnej, skłamała, że nie było jej w domu… – oburzała się pani Stankiewicz.

– Ona twierdzi, że o 11 godzinie powiozła mleko na sprzedaż. Ale nikt nie widział, żeby jechała przez wieś swoim samochodem – zeznawała mieszkanka wsi Gienia Paulauskaite.

Płonąca pochodnia

Wysoka wiotka konstrukcja z sianem, stojąca na czterech metalowych słupach, płonęła jak pochodnia, a wiatr roznosił kłaki ognia po całym terenie. Na nieszczęście, w tym dniu wiatr wiał właśnie w kierunku posesji Stankiewiczów. Języki ognia wraz z resztkami palącej się papy ponad zaoranym ogrodem, kilkadziesiąt metrów przeniosły się na ich zabudowania. W okamgnieniu drewniane części obory i stodoła stanęły w ogniu. Płomień ogarnął cały dach.

– Gdy obora i stodoła zaczęły się palić, prosiłam Boga, żeby tylko uchronił dom. Wbiegłam do domu i gorączkowo zaczęłam chwytać i wynosić na zewnątrz dokumenty, paszporty… Nie wiedziałam, w którą stronę się rzucić. Byłam w szoku. Polewałam ściany domu wodą. Została wezwana straż pożarna. Zjawiła się mniej więcej po godzinie. Mówili, że mają dużo wezwań. Najpierw zbiegli się sąsiedzi: Czesław Kuzborski, Andrzej Czetyrkowski, Paweł Wasiljew. Pompowali wodę i polewali wodą ściany domu, dach… Ratowali nasz dom, jak tylko mogli. Dom stoi bliżej do granicy z sąsiadami, niż płonący budynek gospodarczy. A ocalał jedynie dlatego, iż wiatr wiał trochę w innym kierunku. Dzięki Panu Bogu za to, że zlitował się nad nami i nie pozostawił mojej córki z mężem i naszym wnukiem oraz mnie i męża bez dachu nad głową – wyznaje pani Stankiewicz.

Czworonogie ofiary pożaru

Ogień strawił cały dobytek przechowywany w garażach: nowe koła do przyczepy, silnik dieslowy, maszyny rolnicze, niezastąpiony na wsi sprzęt, od kosy i siekiery poczynając, a na łopacie kończąc, oraz wiele innych rzeczy. Częściowo wypaliły się zapasy drew w drewutni. Żywcem spłonęła koza i kotka. Jednemu z dwóch czworonogich stróży poszczęściło się bardziej. Tuż po wybuchu pożaru piesek został uwolniony z łańcucha. Natomiast starszemu, Ramsowi, powiodło się mniej. Zapomniano o nim, gdy ze strachu schował się w budzie. Gdy go zauważono, zdążył już doznać poważnych uszkodzeń. Rozgrzany łańcuch nie dał się zwykle rozczepić, więc musiano go odrąbać. Psa wyniesiono na rękach, bo nie mógł iść o własnych siłach. Dzisiaj poczciwy psina z powodu doznanych poparzeń odbywa kurację antybiotykową.

Ani strawione przez ogień budynki, ani przechowywany w nich majątek, nie były ubezpieczone. A wartość wybudowanej w 1975 roku obory, według gospodyni, w roku 2000 w kadastrze była oceniona na 33 tys. Lt.

– Kto mi wynagrodzi straty? Krzywdę?.. – rozkłada bezradnie ręce Zofia Stankiewicz.

Zdaniem starosty gminy, Andrzeja Żabiełowicza, w sytuacjach losowych mieszkańcy rejonu mogą ubiegać się w samorządzie o doraźną zapomogę. Jednakże, jak podkreśla, jest to raczej symboliczna kwota, która nie pomoże pokryć dużych szkód.

„Bez sądu nie da rady”

– Z kimkolwiek być może można byłoby załatwić sprawę polubownie. Ale z taką osobą, jak Burbo bez sądu nie da rady – stwierdza pani Zofia.

Obecny na pogorzelisku porucznik Eduard Barawskij, inspektor z wydziału badań pożarów Zarządu Straży Przeciwpożarowej i Ratownictwa Powiatu Wileńskiego w rozmowie z „Tygodnikiem” zapewnił, iż okoliczności pożaru zostaną dokładnie zbadane.

– Zeznania świadków są dokumentowane, wykonane są też dokładne oględziny i zdjęcia miejsc pożaru. Z naszej strony osobie, która naruszyła przepisy o nieostrożnym zachowaniu z ogniem grozi kara, natomiast dalsze postępowania – to jurysdykcja sądu. Na pewno skierujemy sprawę do sądu. Wyraźnych przyczyn pożaru nie podajemy. Podajemy tylko ewentualne hipotezy. Sąd na podstawie zgromadzonych dowodów udzieli odpowiedzi na wszystkie pytania – zaznacza Barawski.

Naoczni świadkowie

Jelena Kazlauskiene zeznała, że widziała palące się ognisko pozostawione bez nadzoru. – Najpierw pomału się paliło, ale wiatr był taki silny, że momentalnie ogień przerzucił się na szałas. Zawołałam wnuka, aby jak najszybciej wezwał straż. Okazało się, że strażacy zabłądzili. Mieszkańcy wsi wyjechali im na spotkanie. Widziałam, że w poniedziałek również tutaj coś się paliło. Do 24. w nocy nie spałam. Najpierw ognisko było dość wysokie. Potem spadło niżej i niżej – opowiadała Kazlauskiene.

– Widziałam, że w sobotę z podwórka wywiozła i paliła całą taczkę butelek plastikowych po mleku i porwaną folię z cieplarni. Ale wtedy sama krzątała się koło ogrodu, a i wiatr wiał w inną stronę. Jak przyszła wiosna, to ciągle tu robi jakieś „porządki” – dodaje pani Stankiewicz.

– Przed tą osobą nie mamy ani ratunku, ani spokoju. Sprowadziła się tutaj z Pogir 20 lat temu i osiedliła się w domu należącym do jej braci, Młodzianowskich Bronisława i Kazimierza. Kiedyś wychodząc z sali po kolejnym przegranym sądzie powiedziała: „Sobie dom kupię, a was i tak spalę” – zeznawała Gienia Paulauskaite.

Do trzech razy sztuka..?

– To nie pierwszy eksperyment Burbo z ogniem. Przed laty dwukrotnie paliła się jej drewniana letnia kuchnia. Wtedy ledwo nie spaliła całej wsi, bo za tym drugim razem ogień ogarnął drewniany słup elektryczny. Byliśmy w strachu. Moja córka miała lat 12-13, nosiła wodę. Z tego strachu i nerwów dostała wysypki. Ten raz jest już trzeci – rzuca pani Stankiewicz.

Pożar przywołał wspomnienia także o inne przykrościach, które mieszkańcom sprawiła sąsiadka.

– Kiedyś stale biła moją mamę, a kiedy jej na ratunek przyszedł ojciec, to i jego zdzieliła kijem po głowie – skarży się pani Stankiewicz. – Sąd zalecił jej badanie u psychiatry, ale postarała się o zaświadczenie, że jest zdrowa.

Zofię Burbo sąsiedzi oceniają jednoznacznie – „…to osoba konfliktowa i skandaliczna”. Przekonał się o tym nie raz także starosta gminy Mariampol, Andrzej Żabiełowicz.

– Mam z nią niemały kłopot. Na ludzi wrzeszczy, rzuca kamieniami. Dwukrotnie sądziłem się z tą panią, ponieważ nie pozwala przełożyć drogi, która miałaby być zbudowana na rzekomo jej ziemi. Faktycznie zaś cała ziemia i budynki należą do jej dwóch braci. Ta droga, obecnie zwykła polna, jest bardzo potrzebna mieszkańcom. Ludzie narzekają, że puszczone samopas krowy Burbo niszczą ich ogrody. Miała zatarg z miejscowym leśnictwem. Była też karana przez policję. Mimo, że wszystkie sądy przegrywa, nigdy swojej winy nie uznała – wyjaśnia sytuację starosta.

– A teraz, kiedy tyle biedy narobiła, twierdzi, że to nie jej ziemia, tylko brata – ripostuje Gienia Paulauskaite. – Patrzy na nas i śmieje się nam w oczy.

Na posesji Bronisława Młodzianowskiego spalił się szałas z resztkami siana oraz bierwiona, z których kiedyś miał być wybudowany dom.

Tylko rozpacz i strach

Po rozmowie z Zofią Burbo st. inspektor z wydziału badań pożarów Zarządu Straży Przeciwpożarowej i Ratownictwa Powiatu Wileńskiego Alvydas Gudelaitis potwierdził, iż rzeczywiście odpiera wszystkie zarzuty.

– Odrzucamy wersję, że przyczyną pożaru był palący się piec. Podejrzewamy, że zostawione bez nadzoru ognisko było przyczyną tego pożaru. Ale dochodzenie trwa – zaznaczył.

Według Gudelaitisa, wiosenne wypalanie suchej trawy, podczas którego dochodzi nieraz nawet do tragicznych skutków, szczególnie jest rozpowszechnione w rejonie wileńskim.

Każdego roku w rejonie z tej przyczyny pali się ponad 10 budynków, nierzadko w ogniu giną ludzie. Według funkcjonariuszy straży pożarnej, tej wiosny na skutek wypalania trawy ucierpiały już dwie osoby.

Pożar w Porudominie przy ulicy Młodzianowskiu jest już trzecim, który w kwietniu nawiedził starostwo mariampolskie. Prawdopodobnie niesprawność instalacji elektrycznej doprowadziła do pożaru w Rakańcach. Spaliła się obora, letnia kuchnia i garaż Czesława Pietrusiewicza. W Piktakańcach doszczętnie spalił się dom Reginy Duchowskiej. Tylko dzięki pomocy sąsiadów udało się uratować obok stojące budynki.

– Jedyne, co mogę zrobić, jako gospodarz gminy, to zwrócić się do mieszkańców z prośbą, żeby nie podpalali trawy. O zagrożeniu, jakie niesie nierozważne zachowanie z ogniem informujemy na wszelkie możliwe sposoby. Wypalanie traw w naszej gminie już nie jest tak bardzo powszechne, ale pojedyncze przypadki się zdarzają. Niestety, widzimy, że nie do wszystkich dociera informacja. Ludzie bez zachowania należytej ostrożności ciągle jeszcze palą śmiecie – podkreśla starosta Żabiełowicz.

– Czułam rozpacz i strach, gdy widziałam, jak wiatr niesie ogień na moje budynki. Więcej nic. Strach, że zostaniemy bez dachu nad głową. Chciałabym, żeby ten wypadek był dla niej gorzką nauczką do końca dni. Tylko dziecku można wybaczyć tak nierozsądne zachowanie. Ale dorosłej osobie, na pewno nie… – ocierając raz po raz napływające do oczu łzy stwierdza Zofia Stankiewicz.

Irena Mikulewicz

Na zdjęciu: pogorzelisko - smutny obraz węgli i złomu, pomimo ogromnych strat materialnych i moralnych Zofia Stankiewicz, jednak dziękuje Bogu, że nie pozostawił jej i rodziny bez dachu nad głową.
Fot.
autorka

<<<Wstecz