„Kalendarza Rodziny Wileńskiej” ma 20 lat!

Kronika dziejów Wileńszczyzny

Rozmowa z Jadwigą PODMOSTKO, redaktorem i wydawcą „Kalendarza Rodziny Wileńskiej”

Początek Nowego Roku – to okazja do zastanowienia się nad szybko mijającym czasem, nad tym, co odeszło bezpowrotnie. Pani, jako autorka i wydawca popularnego, liczącego już 20 lat „Kalendarza Rodziny Wileńskiej”, chyba najbardziej odczuwa owo przemijanie. Czy czas jest Pani sprzymierzeńcem?

Właśnie cały paradoks polega na tym, że w prywatnym życiu pojęcie czasu - to mój słaby punkt. Ciągle śpieszę. Spóźniam się na wizyty u lekarza, na ważne imprezy albo przybiegam jako ostatnia. Zabawne, że zaczynam szykować się do wyjścia wcale nie w ostatniej chwili, lecz dużo wcześniej, jednak w trakcie przygotowania czas przecieka jak garść piasku między palcami.

Mój problem polega na tym, że chce mi się jak najwięcej zrobić przed wyjściem z domu. A to dogotować obiad, a to umyć kubki stojące w zlewie, zerknąć, co pokazują w telewizji. Chcę zobaczyć, jaki jest program na wieczór, zamienić z kimś kilka słów przez telefon. Jeśli przychodzi mi na myśl ładne zdanie, muszę je natychmiast zanotować. Takie robienie wszystkiego naraz zmusza do pośpiechu. Borykam się z ciągłym brakiem czasu. Rok temu zamieniłam duże mieszkanie na mniejsze, aby mniej godzin pochłaniało sprzątanie. Co prawda, ku temu istniały też inne powody...

A co na to mąż? Przecież mężczyźni nie znoszą babskiego guzdrania się?

Włodzimierz Podmostko jest absolutnym moim przeciwieństwem. Dokładny, skrupulatny, wprost chorobliwie punktualny i szybki. Widocznie dlatego dobrze mu wychodzą pierwsze strony kalendarza, na których są zamieszczane daty rozmaitych wydarzeń , urodzin i zgonów postaci historycznych. W dawnym „Czerwonym Sztandarze”, później „Kurierze Wileńskim” prowadził rocznice tygodnia, a teraz kalendarz codzienny w „Tygodniku Wileńszczyzny”.

„Kalendarz Rodziny Wileńskiej”. Jakie były jego początki?

W nowym kalendarzu na 2013 rok podajemy w skrócie historię jego założenia. Powstał w 1993 roku, mamy więc jubileuszową edycję, czyli 20-lecie naszego kalendarza. Miejsce jego narodzin – redakcja „Kuriera Wileńskiego”. W burzliwych czasach samostanowienia różnych narodowości na Litwie, my, Polacy, chcieliśmy zrobić jak najwięcej dla polskości, dla mieszkańców Wileńszczyzny. Także od początku było wiadomo, że ten kalendarz nie może być zwykłym „zdzierakiem” o treści kuchenno-ogrodniczej, tylko wydaniem o charakterze historyczno-patriotycznym, napisanym w formie dostępnej, krótko przedstawiającym najważniejsze wydarzenia z dziejów Polski, Litwy, Ziemi Wileńskiej i Wilna, wreszcie całych Kresów, a jednocześnie zawierającym różnorodne ciekawostki, wiersze współczesnych poetów wileńskich, małe szkice o naszych działaczach, naukowcach, przepisy kulinarne...

Przy powstaniu kalendarza pracowały znane dziennikarki ówczesnego „Kuriera Wileńskiego”: Krystyna Adamowicz, Halina Jotkiałło, Helena Gładkowska, Janina Lisiewicz. Ja również. Trudne sprawy wydawnicze wzięła na swoje barki Teresa Żark. Pierwszy kalendarz ujrzał światło dzienne w listopadzie 1993 r. W latach 1994 i 1995 ukazywał się nadal w redakcji „KW”.

Rok 1995 nie był pomyślny dla polskiego dziennika na Litwie. A jak się potoczyły losy kalendarza?

Rzeczywiście w 1995 roku nastąpiła prywatyzacja „Kuriera Wileńskiego”. Państwo litewskie przestało finansować jego redagowanie. (Nawiasem mówiąc, polską prasę na Litwie do dziś traktuje się po macoszemu). Redaktor naczelny - Zbigniew Balcewicz - musiał ustąpić. Nastąpiła dość duża redukcja zespołu. Mój mąż także stracił pracę. „Kalendarz Rodziny Wileńskiej” na rok 1996 nie ukazał się. W tym czasie już pracowałam w tygodniku rejonu wileńskiego „ Draugyste-Drużba- Przyjaźń” jako redaktor naczelna. Po pewnym czasie z zespołem redakcji podjęliśmy decyzję o odrodzeniu kartkowego kalendarza w języku polskim. Ludzie zdążyli go zaakceptować i polubić, więc pytali o niego. Gdy w roku 1997 został wznowiony, powitano go z radością. W 1999 roku nastąpiła reorganizacja „Przyjaźni” na „Tygodnik Wileńszczyzny”, co również wiązało się ze zmianami personalnymi. Wydawanie kalendarza przeniosłam do swego mieszkania. Aby nabyć prawa wydawnicze założyłam spółkę „Poldicta” („Polskie słowo”). I w takim trybie pracujemy do dziś.

Kalendarz w tytule ma rodzinę wileńską. Należy rozumieć, że jest przeznaczony dla całej rodziny?

Owszem, adresatem kalendarza jest wielopokoleniowa rodzina wileńska. Młodzież i nie tylko ona, może się zapoznać z tradycją, historią i kulturą naszych ziem. Zainteresowani gotowaniem znajdą tu ciekawe przepisy kulinarne, dla miłośników ogrodnictwa cenne będą fachowe porady. Niewątpliwie wielu rozbawi humor z kalendarza. Wszystkich bez wyjątku dotyczy rachuba czasu, sens każdego kalendarza. Obyśmy tego czasu nie marnotrawili, gdyż jest bezcenny.

Na wstępie mówiła Pani o ciągłym pośpiechu i braku czasu. Nic w tym dziwnego, bo przecież przygotowuje Pani strony literackie i inne materiały dla „Kuriera Wileńskiego” . Wiemy, że opiekuje się Pani najmłodszą wnuczką i ciągle pracuje nad kolejnymi edycjami kalendarza, który stał się popularny i lubiany na Wileńszczyźnie. Czy to nie za wiele na jedną osobę?

Jak już wspomniałam, pierwsze strony z datami historycznymi szykuje mój mąż. Natomiast drugie, te do poczytania, sama piszę lub redaguję. Zabiera to sporo czasu, bowiem należy zgromadzić materiały, popracować nad stroną językową i stylistyczną tekstów, aby się czytały płynnie i z przyjemnością. Bardzo pomocną osobą jest Renata Zielenkiewicz, która do zespołu redaktorów kalendarza dołączyła w czasach ukazywania się „Przyjaźni”. Współpracę z nią bardzo cenimy. Poświęca swoje wolne dni, pracuje szybko i dokładnie. Absorbującą rzeczą jest dystrybucja, czyli sprzedaż kalendarza. Wiele osób pragnie go mieć, jednak trudno do wszystkich dotrzeć. Wielką pomoc okazuje w tej dziedzinie moja starsza córka Joanna oraz jej mąż. Niestety, obydwoje są zapracowani. Córka prowadzi sklep internetowy, zięć pracuje w handlowej firmie. Z kolei nasza młodsza córka Diana, dyrektor generalny dużej firmy perfumeryjnej, służy pomocą w poszukiwaniu źródeł ciekawych informacji. Dosyć często bywa za granicą, skąd przywozi nowe książki i czasopisma.

Czy zna Pani odbiorców „Kalendarza Rodziny Wileńskiej”? Czy to są głównie wilnianie, czy też mieszkańcy wsi i miasteczek Wileńszczyzny?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, przytoczę słowa naszego kolegi, dziennikarza i pisarza Jana Sienkiewicza. Podczas pierwszych lat „pierestrojki”, gdy „Kurier Wileński” dużo pisał o polskich sprawach, a nacjonaliści litewscy twierdzili, że miejscowa ludność Wileńszczyzny to spolonizowani Litwini, Sienkiewicz na jednym z zebrań powiedział: „A niech sobie gadają i robią, co chcą, wieś podwileńska zawsze pozostanie polską.” To prawda. Muszę podkreślić, że mieszkańcy wsi bardzo chętnie czytają „Kalendarz Rodziny Wileńskiej” i piszą do mnie listy. Prawdziwe: w kopertach ze znaczkiem. Nadsyłają swoje wiersze, przepisy. Taką osobą jest, na przykład, Józef Drewnicki, samotny starszy pan z Podbrodzia. Pan Józef dzwoni, aby porozmawiać, opowiada, że ma komplety dawnego „Czerwonego Sztandaru” oraz innych polskich gazet. Ciekawi się naszą tematyką.

Co prawda, nie brakuje też listów z sieci. Niektóre z nich wydrukowaliśmy w kalendarzu na rok 2013. Przy okazji wszystkim autorom listów serdecznie dziękujemy i życzymy, aby w Nowym Roku dopisało im zdrowie i dobry nastrój. Cieszymy się, że kalendarz zdobywa coraz więcej czytelników w Polsce, a to dzięki pomocy i życzliwości Krzysztofa Jankowskiego z Olsztyna oraz Marka Macutkiewicza z Poznania.

Wydawnictwa poligraficzne są przedsięwzięciem kosztownym. Jak Państwo radzicie sobie z zapewnieniem finansowania kalendarza, wszak spory koszt stanowi druk?

Jest to możliwe dzięki dotacji finansowej z Polski, która pokrywa koszty papieru i częściowo druku. Jak wiadomo ceny usług poligraficznych na Litwie są dosyć wysokie. Chociaż ciężko pracujemy prawie przez cały rok, to jednak mamy ogromną satysfakcję moralną, że Wileńszczyzna ma swój własny kalendarz, który trafia do zainteresowanych odbiorców.

Kalendarz promuje w pewnym sensie twórców wileńskich: starszego i młodszego pokolenia. Jako dziennikarka pisze Pani również o życiu kulturalnym. Czy uważa Pani, że czytelnicy powinni poznać przede wszystkim „rodzinne podwórko”?

Sądzę, że my, dziennikarze starszego pokolenia, mamy nieodpartą chęć zrobienia czegoś dobrego dla naszej rodzimej wspólnoty. Nie sprawdziły się, na szczęście, pesymistyczne proroctwa, że poezja polska na Wileńszczyźnie umiera, gdyż nie ma poetów. Tymczasem młodzi ludzie piszą wiersze, wydają je w tomikach, organizują spotkania poetyckie. Wiadomo, że Mickiewiczowie zdarzają się raz na sto lat, ale musimy być dumni z tego dorobku kulturalnego, jaki posiadamy. Dotyczy to również zespołów artystycznych i grup teatralnych, których początki nieraz są amatorskie, ale praca i wiara we własne siły przynosi im sukces.

Reasumując, chciałam nawiązać do tematu początkowego – wyścigu z czasem. Jak go Pani pokonuje?

Cóż, czas robi swoje. Jestem przemęczona i, niestety, nie zawsze dopisuje mi zdrowie. Ostatnio wpadła mi w ręce książka angielskiego dziennikarza Carla Honore „Pochwała powolności”. Uczy spokojnego życia w zwolnionym tempie. Staram się zmienić swoje usposobienie, przynajmniej na starość. Pierwszy krok – zmianę mieszkania – mam już za sobą. Nowe miejsce daje mi upragniony spokój. Teraz powinnam uwolnić się od tego, co się dziś nazywa „straszliwym ciężarem czasu”, pod którego presją żyje większość ludzi…

Rozmawiała Irena Mikulewicz

Na zdjęciach: rocznicowa okładka; Jadwiga i Władysław Podmostkowie.
Fot.
z archiwum rodziny Podmostków

<<<Wstecz