Wspomnienia niczym powroty do stron rodzinnych
Saga rodu Salmonowiczów
Witold Salmonowicz twierdzi, że niewiele zapamiętał ze swego życia w Wilnie, z którego wyjechał, gdy miał zaledwie 6 lat. Jednak, gdy się z nim rozmawia lub czyta jego wspomnienia, zdumiewa spostrzegawczość i zachowana do dziś pamięć...
„Na podwórku pracują „pilszczyki” – piłują i rąbią kloce drewna. Któryś z nich miał pudełko z kolorowymi kredami do znakowania drzew. Jakoś kredy dostały się w moje ręce podczas zabawy na podwórku. Rezultaty tego widać na zdjęciu, zrobionym przez mieszkającego na parterze fotografa Mikołaja Sawczuka, z którego córką Lalunią – będącą w moim wieku – bawiliśmy się na podwórku. Działo się to w końcu lata 1944 r.” – rozpoczyna swą opowieść Salmonowicz.
„Ostatniego rozkazu nie wykonywać”
„Pamiętam pobyt w Ubezpieczalni przy ul. Mickiewicza – w pokoju jest kilka osób, „mieszkam” pod biurkiem, przy którym na podłodze leży mama – przez prześwit nad szafą, którą zastawione było weneckie okno wpadł „oskołek”, który lekko zranił mamę w nogę. Odłamek zachowałem do dziś“ – wspominał rozmówca.
Z gmachem Ubezpieczalni wiąże się ciekawa historia, o której pan Witold dowiedział się w latach późniejszych: „Ciężko ranny został oficer niemiecki, dowódca żołnierzy, którzy bronili gmachu. Z braku własnych sanitariuszy zajęło się nim kilka kobiet-Polek, przebywających w gmachu. Gdy było wiadomo, że przeżyje, oficer wezwał swego zastępcę i wydał mu polecenie: „Ostatniego rozkazu nie wykonywać!”. Dopiero po jakimś czasie dziwne polecenie wyjaśniło się: okazało się, że gmach Ubezpieczalni – mimo „zdemilitaryzowania” (na dachu był rozłożony wielki znak czerwonego krzyża) – był zaminowany i miał być wysadzony w powietrze wraz ze wszystkimi w nim przebywającymi. Wysadzenie gmachu – to był ten „ostatni rozkaz”! Postawa humanitarna kilku polskich kobiet ocaliła kilkaset istnień ludzkich”.
Zapamiętał też inny obrazek: „Wieczór, nad placem Łukiskim „wisi” balon zaporowy z podwieszoną na linie olbrzymią czerwoną płachtą, oświetlaną przez 3-4 reflektory przeciwlotnicze. Wielka czerwona falująca plama na ciemnym tle nieba robi wrażenie. Było to prawdopodobnie 9-10 maja 1945 roku. Może ktoś z wilnian zapamiętał ten obrazek?”.
Dzieje rodu są mu drogie
Mama, Helena Salmonowicz ze szlacheckiego rodu Jaxa-Bąkowskich, nawet w najtrudniejszych czasach nigdy nie składała rąk. Gdy nadszedł czas wyjazdu do Polski, matka rozumiała, że pamiątki rodzinne – to skarb. Z pieczołowitością więc pakowała rzeczy do starego, XIX-wiecznego kufra. Włożyła tam dokumenty rodowe, obrazy, książki, zdjęcia, wycinki z gazet, listy, jakieś recepty – wszystko, co drukowane i pisane. Kufer był piekielnie ciężki.
W przedwojennym Wilnie rodzina mieszkała przy ul. Mickiewicza 44. Nieopodal Wilia wartko płynie, ładne meble w domu, drobiazgi rodowe, pianino… Chory na gruźlicę ojciec i matka harująca na całą rodzinę. Pamięć o rodzie Salmonowiczów, herbu Szaszor, jest dla pana Witolda sprawą bardzo ważną. W swych badaniach rodowych doszedł do korzeni z pocz. XVII wieku, sporządzone przez niego drzewo genealogiczne i biogramy członków rodu – to wielka duma autora.
W majątku Gudziszki, parafia Kamaje, powiat Jeziorosy, urodził się w roku 1851 dziad Stanisław Salmonowicz. Po 1863 r., z powodu sankcji rosyjskich, majątek podupadał i pod koniec XIX w. został sprzedany.
Stanisław, po kilkunastoletnim administrowaniu majątkami hr. Tyszkiewicza, dorobił się własnej dzierżawy majątku Kołtyniany, gdzie w 1897 r. urodził się najmłodszy syn Leon. Majątek „poszedł” głównie na kształcenie sześciorga dzieci, a w 1912 r. dziadkowie zamieszkali w Wilnie, przy ulicy Zygmuntowskiej.
Pomysł Klubu Szlacheckiego
Do dziejów rodziny Salmonowiczów wpisał się też Bank Ziemski. Jego współzałożycielem był ziemianin z Podziśnia, Zygmunt Salmonowicz, inicjator wielu przedsięwzięć kulturalnych, współzałożyciel „Drukarni Obywatelskiej” w Wilnie. W banku tym w latach międzywojennych pracował Leon Salmonowicz i jego późniejsza żona, Helena Jaxa-Bąkowska.
Pan Witold przytacza fragment z książki Mieczysława Jałowieckiego „Dawne Wilno i ludzie zapomniani“, wydanej w Londynie w 1955 r.
„(…) Czy gubernator i urzędnicy wyżsi generałgubernatorstwa, przegrywając do polskich partnerów w Klubie Szlacheckim w Wilnie w brydża, mogli na chwilę przypuszczać, że jednocześnie z przegraną płacili podatek na rzecz tajnych szkół polskich na Wileńszczyźnie? Obowiązywało bowiem wszystkich Polaków członków klubu, opłacenie znacznego odsetka na powyższe cele. Było to prawo niepisane, ale reguły bardzo surowe aż do bojkotu towarzyskiego włącznie. Spirytus movens całej zbiórki był nie kto inny, jak „błogodieżnyj wo wsiech otnoszenjach”, znany ze swych bardzo umiarkowanych zapatrywań, pan Karol Salmonowicz, ten nieco rubaszny dyrektor wileńskiego banku handlowego, który niejednego wyrwał z sieci lichwiarskiej, a na widok nieszczęścia ludzkiego wzruszał się niczym tkliwa kobieta”.
A więc Leon i Helena założyli rodzinę, ślub się odbył w najpiękniejszym kościele wileńskim św. Piotra i Pawła. Ich syn Witold Salmonowicz, dziś mieszkaniec Olsztyna, przyszedł na świat już w czasie wojny – w grudniu 1939 roku.
Przyjście na świat Witolda – to kolejne dramatyczne przeżycia rodziny. Okres wojny przyniósł obawę, głód i choroby. Matka będąc w ciąży zachorowała na ostre zapalenie miedniczek nerkowych oraz tyfus, i tak przy gorączce 40 stopni urodziła synka. Gdy wróciła ze szpitala św. Jakuba do domu, nurtowała ją myśl, by ojciec, chory na gruźlicę, nie zaraził maleństwo…
Łóżko przerzucone przez płot
– Pamiętam, siedzę w wózku przy tarasie otoczonym niewysokim murkiem, w głębi szklane drzwi, a za drzwiami łysawy pan w szarym szlafroku macha do mnie ręką. Był to szpital gruźliczy na Antokolu. Nie pozwolono mi zbliżać się do ojca, żebym się nie zaraził.
Pan Leon gruźlicę „zdobył” na wojnie z bolszewikami. Członek POW w Wilnie od 1915 r., w grudniu 1918 r. wstąpił jako ochotnik (uciekł z ostatniej klasy wileńskiego gimnazjum) do oddziału pod dowództwem Władysława Dąbrowskiego (Dombrowskiego) ps. „Dąb” i przeszedł szlak wojenny słynnego 23 pułku ułanów. Potem, po wojnie, złożył 7 listopada 1921 r. przed Uniwersytecką Komisją Egzaminacyjną maturę i wstąpił na wydział medyczny Uniwersytetu Stefana Batorego, ale nie ukończył z powodu choroby (przeszedł odmę lewego płuca). Pracę zawodową znalazł w Banku Ziemskim. Gdy przyszli Litwini – bank został zamknięty, a pracownicy zwolnieni. Ojciec zmarł 10 maja 1943 roku, zostawiwszy żonę i synka.
Helena Salmonowicz, wychowanka ss. Nazaretanek w Wilnie i Urszulanek w Czarnym Borze, z dyplomem Instytutu Nauk Handlowo-Gospodarczych w Wilnie też zostaje zwolniona. Pracuje na budowie jako pomocnik murarza: miesi zaprawę murarską i podaje cegły, trzeba było utrzymać chorego męża oraz małego synka. Potem otrzymała pracę jako pomoc kuchenna w żłobku, a jeszcze później jako salowa w niemieckim szpitalu wojskowym.
– Mama była kobietą bardzo komunikatywną, wesołą, pogodną, płynnie rozmawiającą po niemiecku i francusku. W szpitalu ranni bardzo ją lubili i – jak zaszła potrzeba – któregoś wieczoru wynieśli ze szpitala żelazne łóżko i przerzucili w umówionym miejscu przez płot, by mama mogła je wziąć do domu. W ten sposób ojciec miał osobne miejsce do spania – w drugim pokoju, za dużym starym kredensem. Po śmierci ojca przyszła do naszego domu prawdziwa bieda, po dziś dzień mam ślady po wrzodach od głodu…
– Matka szukała różnych dróg wytrwania. Jako kobieta zaradna postanowiła zająć się „przedsiębiorczością” – gotowała w domu pyzy kartoflane z mięsem, gołąbki i sprzedawała je na Placu Katedralnym czy Łukiskim. I jej nawoływanie „klopsy gorące, klopsy gorące” dołączyło do nawoływań innych wilnianek, podobnie chwytających się po wojnie wszystkiego, by wytrwać.
Wyjazd ciągle odkładany
Na Karcie Repatriacyjnej rodziny Salmonowiczów, wydanej w lutym 1945 r., mnóstwo pieczątek – rozstać się z Wilnem było zbyt trudno. Helena z synkiem wyjechali do Polski jednym z ostatnich transportów. Mały fotelik, czeczotowa szafka, szpitalne łóżko, platerowane sztućce na dwie osoby, trochę odzieży i pościeli, kołdra, kocyk z wielbłądziej wełny, parę jakichś drobiazgów… i ten ciężki kufer załadowany dokumentami – to cały bagaż rodziny. Zostawili piękne meble, zastawy stołowe, wszystko…
I znów fragmenty wspomnień z podróży, widziane oczami dziecka:
– Był to wagon towarowy, po jednej stronie jechała pewna rodzina, po drugiej stronie – inna i my z mamą „na przyprzążkę”, w środku wagonu „ciepłuszka”. Jechaliśmy ze dwa tygodnie. Gdy pewnego razu pociąg się zatrzymał, otworzono drzwi, a przed nami białe zaśnieżone pole, a nad śnieg wystają kłosy niezżętego zboża! Mężczyznom kazano iść do pobliskiego lasu po drzewo dla lokomotywy. Jechaliśmy dalej, aż w nocy ktoś otworzył drzwi wagonu z okrzykiem – palą się osie wagonu. Z nami jechał pewien pan o kulach, był ofiarą wybuchu na kolei, podmuch tej katastrofy kolejowej przerzucił go nad elektrownią. Ten pan, a był to w latach późniejszych sędzia koszykówki w Olsztynie p. Rusiecki, zaczął bić kulami o ściany wagonu, w ten sposób sprowadził do nas konwojentów. Nasz wagon odczepili i odstawili na boczny tor. Powiedzieli nam, że dalej nie pojedziemy i róbcie, co chcecie… Na szczęście na sąsiednim torze stał pusty wagon towarowy, który wcześniej przewoził bydło. Do cuchnącego wagonu ludzie zaczęli ładować swój dobytek…
Pierwsza gwiazdka w Polsce
Olsztyn, 17 grudnia 1945 r., pociąg zatrzymał się na stacji towarowej. Matka pobiegła do miasta na zwiady, a tu raptem pociąg znów ruszył. Mały Witold zaczął wrzeszczeć, ludzie zaczęli go uspokajać. Pociąg stanął na dworcu głównym. Tam już czekała matka. Postanowiła nie jechać do Gorzowa, bo tam był punkt przeznaczenia, a zatrzymać się w Olsztynie. W baraku PUR-u dostali kąt, dwa zapluskwione sienniki, przydział żywności, gotowanej na wspólnej żelaznej „kozie”. I Święta Bożego Narodzenia tu spędzili. Mały chłopak z potężnym mężczyzną w kożuchu, z siekierą, poszedł przez zaspy śniegu do pobliskiego lasu, by wyciąć choinkę. W ich skromnym pokoiku zalśniła gwiazdka przywieziona z domu rodzinnego.
29 grudnia matka z synkiem otrzymali przydział na mieszkanie przy ul. Kościuszki. Jeden duży pokój z weneckimi oknami. Salmonowiczowa jako dyplomowana księgowa otrzymała pracę w Izbie Skarbowej, a Witek tuż po nowym roku poszedł do przedszkola.
Witold Salmonowicz zdał maturę w LO i po dwóch latach studiów – swoje życie połączył z poligrafią. Teraz, będąc na emeryturze, swój czas wolny poświęca pasjom życiowym – uprawianej od lat 60. filatelistyce i badaniom rodów Salmonowiczów i Jaxa-Bąkowskich.
Krystyna Adamowicz
Na zdjęciach: autor wspomnień; rodzina Salmonowiczów na wczasach w Trokach.
Fot. archiwum rodzinne