Wspomnienia niczym powroty do stron ojczystych

Rozpacz nas wygnała

Wanda Szerejko z Uszackich mimo upływu lat nie może zapomnieć swego domu. W snach widzi zachód słońca nad wsią Plikiszki, co to nieopodal Mejszagoły i Szyrwint się znajdowała, bieluśkie wysmukłe brzozy z falami zielonych włosów, zaglądające do okien fioletowe kiście bzu. Dom pachnący suszonymi grzybami, sokiem malinowym, świeżym chlebem...

Nie może też zapomnieć innego widoku. W piękny słoneczny poranek, gdy cała rodzina siedziała przy wspólnym stole, nagle usłyszała rozdzierający uszy wrzask i klekotanie. Wszyscy wybiegli z domu i ujrzeli, jak bocian brał w dziób pisklęta i po kolei wyrzucał je z gniazda. Przerażona bocianica fruwała wokół, atakując „męża” dziobem i skrzydłami. Dziadek Adolf, obserwując dziwne zachowanie ptaków, proroczo skonstatował: „Czeka nas wysiedlenie”.

Wypędzeni z własnego domu

Dom w Plikiszkach był drewniany, dość duży i tonął w bzach. Tuż obok – duża stodoła, obora pełna zwierząt domowych, kurnik, gdzie słychać było gdakanie kur, gulgotanie indyków i gęganie gęsi. Na dziedzińcu – głęboka studnia ze skrzypiącym żurawiem. Posiadali15-hektarowe gospodarstwo rolne, otoczone lasami pełnymi jagód i grzybów. Cała rodzina pracowała ciężko, bo w tamtych czasach, aby coś mieć, trzeba było harować od świtu do zmroku.

Tymczasem na spełnienie słów dziadka Adolfa Kozakiewicza nie trzeba było długo czekać. W czasie wojny Uszackich w sposób brutalny wypędzono z ich dość zasobnego domu. Matka z czworgiem dzieci została bez dachu nad głową i środków do życia...

Ludzie, którzy zagarnęli cały ich dorobek życiowy, nie byli Niemcami. Byli to Litwini, którzy, czując poparcie okupanta, zaczęli panoszyć się na Wileńszczyźnie. Zamknęli polską szkołę w ich miejscowości, zaczęli zbierać plony z sadów, ogrodów i pól, które zasiali i obsadzili miejscowi gospodarze.

Cała rodzina – rodzice Wacław i Maria Uszaccy – oraz czworo dzieci: Helena, Bolek, Wanda i Jasia przeżyła niejedną ciężką chwilę.

Z czasów okupacji, dziesięcioletnia wówczas Wandeczka, zapamiętała pewien tragiczny wypadek. „Wujek Romek miał wtedy trzydzieści lat. Dostał od Niemców zezwolenie na zabicie jednej świni, a zabił dwie. Sąsiadka – Rosjanka – chciała kupić kawałek mięsa, ale wujek nie zgodził się, więc doniosła na niego Niemcom. Ci go aresztowali i zabili” – wspominała. – Przywieźli ciało i nie pozwolili otwierać trumny, twierdząc, że zmarł na tyfus...

Wujka Romka pochowano na wiejskim cmentarzu w Korwiu. Gdy rodzina Uszackich wracała z pogrzebu, zatrzymał ją znajomy sąsiad i poradził, by do domu nie wracali. W ten sposób przynajmniej uratują konia i bryczkę. Mała Wanda nie mogła zrozumieć, o co chodzi. Jednak gdy rodzice, zostawiwszy u dziadka konia, poszli do swego domu, to okazało się, że nie jest to już ich dom. W nim gospodarzyła rodzina litewska. Bez skrupułów weszli do cudzego domostwa, wyrzucając z niego maleńką Jasię. Dziewczynka szlochała, mówiąc, że przybysze nie pozwolili jej napić się mleka. Rodzice próbowali wejść do środka, ale nowi gospodarze kazali im się wynosić.

– Policjant rozkazał tatusiowi zostać z Jasią, a mamusię popędzili do Antonowa, gdzie został nasz koń i bryczka – kontynuowała swą opowieść pani Wanda. – Do dziś staje mi przed oczami scena, jak mamusia ociężałym krokiem idzie w naszym kierunku, a litewski policjant brutalnie popycha ją kolbą karabinu w plecy.

Uszaccy zostali umieszczeni w przejściowym obozie w Mejszagole, pilnowanym przez Niemców i policjantów litewskich. Jednak po kilku dniach rodzinę wypuszczono, bo nieopodal w Antonowie mieszkał dziadek.

W mroźnym lesie ogrzewały ją krowy

By przeżyć, rodzina musiała się rozproszyć. Każdy musiał znaleźć jakąś pracę. Małą, 10-letnią Wandeczkę, spotkał wyjątkowo okrutny los.

Lata, gdy była nianią dwuletniego dziecka w litewskiej rodzinie, wspomina jak koszmarny sen. Była parobkiem w dosłownym tego słowa znaczeniu: musiała wydoić sześć krów, nakarmić świnie, nosiła wodę na nosidłach. Pokłuta i pokaleczona, zwłaszcza podczas żniw, znosiła swój los z pokorą.

Nawet święta Bożego Narodzenia nie kojarzą się jej dobrze, gdyż w tamtych latach jedno z nich musiała spędzić w lesie wraz z krowami. Gospodarz wysłał ją do lasu, by pilnowała krów, które schował przed kontrolą. Spędziła wtedy o głodzie i chłodzie w lesie kilka mroźnych nocy, aż gospodarze zabrali ją już na wpół przytomną.

Innym razem, gdy szła do swej rodziny przez zaśnieżoną drogę, ok. 20 kilometrów, usłyszała dźwięk janczarów. Janczarów z ich domu, bo ich melodyjny dźwięk zawsze poznawała. Zatrzymała sanie z prośbą, by kobieta i mężczyzna, którzy w nich byli, ją podwieźli. Zgodzili się, choć niechętnie. Mała Wandzia, wsłuchując się w dźwięki janczarów, nieopatrznie powiedzia, że to ich sanie i ich Kasztanka. Mężczyzna zatrzymał sanie, chwycił ją za kołnierz kożuszka i ze złością pchnął do zaśnieżonego rowu.

Cały tłum szlochał

Widoku, gdy zrzucono z wieży kościoła mejszagolskiego dzwon, też nie zapomni.

– Pewnego dnia rynek w Mejszagole otoczyły niemieckie ciężarówki, z których wyskoczyli niemieccy żandarmi. Ludzi ogarnęła panika, gdyż hitlerowcy zgarnęli wszystkich mężczyzn, załadowali ich do samochodu i odjechali. Kobiety lamentując, pobiegły za nimi, mężczyźni zaś już żegnali się z życiem. Samochody zatrzymały się przed kościołem mejszagolskim. Niemcy kazali chłopom wejść na wieżę i zrzucić dzwon. Ci opierali się, zaczęli się modlić, ale żołdacy zmusili ich do posłuszeństwa, bijąc kolbami karabinów gdzie popadło. Wywlekli z plebanii staruszka księdza, zaczęli fotografować. Ksiądz cichutko zaintonował Anioł Pański, ludzie szybko podchwycili modlitwę. Gdy dzwon z jękiem spadł na ziemię, cały tłum szlochał. Potem parafianie padli na kolana i długo długo milczeli.

Brawurowa „akcja” Wandy

Podczas bombardowania osiedla najmłodsza z dzieci Uszackich – Jasia – ze strachu dostała padaczki, a mała Wanda popisała się nie lada odwagą. Pomimo wycia silnika samolotu i spadających bomb usłyszała żałosny ryk niewydojonej krowy. Wiejska dziewczyna nie wytrzymała i nie zważając na grożące niebezpieczeństwo, chwyciła wiaderko, podbiegła do Maliny i zaczęła ją doić.

Radość nie trwała długo

Przyszli Sowieci. Można było wrócić do swego domu. Zapanowała bezmierna radość. – Wracamy na swoje, zaczynamy nowe życie – mówili rodzice. Gdy weszli do domu – struchleli. Pustka absolutna. Wszystko zniknęło. Byli „gospodarze”, uciekając przed Sowietami, obrabowali cały dom.

Względny spokój i radość nie trwały długo. Miejscowi szybko zrozumieli, jacy są nowi „wyzwoliciele”. Tu i ówdzie słychać było o wywózkach, aresztowaniach, rozstrzelaniach. Krewni zebrali swój skromny dorobek i powiedzieli: „Jedziemy do Polski”. – „Jak to do Polski? Przecież tutaj Polska” – nieśmiało oponowali Maria i Wacław Uszaccy.

Niedziela Palmowa roku 1946 była ostatnią niedzielą rodziny Uszackich na Wileńszczyźnie.

– W Wielką Sobotę pod nasz dom przyjechały trzy wozy. Załadowaliśmy na jednym siano dla zwierząt, na drugim dwie świnie, kury, zboże, na trzecim ubranie i żywność – snuła dalej wspomnienia Wanda. – W wagonie rozmieściło się dziesięć rodzin, a każda z obrazem Matki Boskiej Ostrobramskiej...

Podróż nie była bezpieczna – bezduszni sowieccy żołnierzy, szabrownicy bez skrupułów kradli, co się da, a na domiar złego wybuchł pożar, w czasie którego kilka krów zginęło, a kilka poparzonych koni trzeba było dobić. Kobieta, która w pożarze straciła wszystko, chciała rzucić się pod pociąg, ale od desperackiego kroku powstrzymali ją ludzie.

Ileż tragicznych, pełnych niepewności wydarzeń przeżyła rodzina Uszackich i inni repatrianci, którzy jechali do Polski?

Otoczona miłością

Transport zatrzymał się w Bartoszycach. Ta ziemia stała się ich drugą ojczyzną, bo zaczęli ją odbudowywać własnym potem i podwileńską miłością do karmicielki. Pan Wacław wypatrzył we wsi Maszewo dom, 16-hektarowy areał ziemi i tu rodzina rozpoczęła nowe życie.

Wanda wyszła za mąż za Kazimierza Szerejkę. Miała zaledwie 18 lat, a jej wybrańcem został mężczyzna, który był wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec. Zamieszkali w Łabędniku, doczekali czwórki dzieci. Dzielna i niezwykle pracowita kobieta jest otoczona miłością nie tylko dzieci, ale też sześciu wnuków i dwóch prawnuków. Obecnie mieszka w Bartoszycach. Radość jednak przyćmiewa to, że przed dwoma laty, po ciężkiej chorobie, zmarł małżonek.

Zostały tylko wspomnienia

Córka Wandy – Grażyna Czuchońska – jest rolnikiem. Prowadzi 18-hektarowe gospodarstwo we wsi Skitno. O losach rodziny napisała książkę pt. „Jak bocianięta wyrzucone z gniazda”. Gdy się wertuje jej kartki nie opuszcza myśl, że autorka jest człowiekiem o wyjątkowo wrażliwym sercu, dobrze znającym realia Wileńszczyzny, chociaż tak naprawdę nigdy tam nie była.

– To, że postanowiłam spisać wspomnienia mamy, zawdzięczam niejako odbywającym się w Bartoszycach kaziukom-wilniukom – przyznała szczerze Grażyna, dodając, że w ten sposób chciała oddać hołd ludziom, którzy mieli tak dramatyczne przejścia, tak niełatwe losy, a jednak przetrwali.

Pani Wanda jest już sędziwą kobietą, ale nadal śni się jej dom w Plikiszkach, szalejące bzy na wiosnę, droga wiodąca przez łąki.

– Rozpacz wygnała nas z naszej ziemi – podsumowała, ciężko wzdychając. Zostały tylko wspomnienia, którymi dzielimy się z sąsiadami...

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciu: rodzina; Wanda Szerejko z córką Grażyną podczas tegorocznego Święta Matki.
Fot.
archiwum rodzinne Uszackich i Czuchońskich

<<<Wstecz