Partnerstwo jak sowieckie pieszczoty

Uważająca się za wyrocznię „Gazeta Wyborcza” znów wraca do lansowania idei, że wzorowe polsko-litewskie stosunki należy odbudować za wszelką cenę. Jeżeli zaś przy okazji tej odbudowy ponad ćwierćmilionowa polska społeczność zostanie zamieciona pod dywan i rozdeptana... Trudno. Bo niby dlaczego Polska miałaby się tym martwić?

„Litewscy Polacy – obywatele Litwy – mają pełne prawo manifestować, spierać się ze swoimi władzami. Ale Warszawa niech się w te spory nie miesza. Bo co Polsce do tego?” Powyższą propozycję za pośrednictwem „GW” złożył Warszawie prof. Jan Widacki, były ambasador RP w Wilnie, w publikacji „Przestańmy karmić litewskie fobie” („GW” 10.05.2012). Tytułowe fobie, zdaniem profesora, zdechną z głodu dopiero wówczas, gdy Polska przestanie interesować się sprawami wynikającymi „między Polakami – obywatelami litewskimi a ich państwem”.

Prof. Widacki ma rację. Rzeczywiście jesteśmy litewskimi obywatelami. I nasze bolączki, jak nie raz zaznaczali przewodnicząca Sejmu Irena Degutiene oraz minister spraw zagranicznych Audronius Ažubalis, „nie powinny rzutować na dwustronne relacje Litwy z Polską, gdyż są wewnętrzną sprawą Litwy”. Tym bardziej, że, jak się okazuje, niewarci jesteśmy poświęcenia dla nas tych do niedawna „najlepszych w historii” stosunków. Bośmy pospólstwo wątpliwej konduity. W każdym razie prof. Widacki skwapliwie wady naszej społeczności wyliczył. Co prawda te ułomności ociupinkę się nawzajem wykluczają, ale czy to ważne? Profesor głosi otóż, że polska społeczność na Litwie była w swoim czasie pieszczochem Sowietów („w epoce ZSRR władza radziecka ją hołubiła”), w związku z czym jest dziś... „jedną z najmniej wykształconych, najbiedniejszych”. A gdzie jeszcze brak „inteligecnji jako warstwy kierowniczej”. Całe szczęście, że sami tej inteligencji nie wymordowaliśmy, jeno postradaliśmy, co profesor uczciwie zaznacza, „przez wojnę, wywózki (to też sowiecka pieszczota!) i dwie fale repatriacji”. Pozostała ciemnota rzuciła się do „pracy w aparacie partyjnym, służby w wojsku i resortach siłowych”. Nie dziw, że z przedwojennej ukwieconej inteligencją polskiej społeczności do dziś na Litwie ostała się sfrustrowana parodia. Zagubiona jak smętna krowa we mgle i ciężko obrażona na rzeczywistość.

Co prawda mnie się wydawało, że w ciągu minionego półwiecza warstwę inteligecji z wielkim mozołem odbudowaliśmy; że komuch czy aparatczyk w polskiej rodzinie, to była wielka rzadkość, a jak już, to raczej wstyd niż społeczny awans; że zdążyliśmy się też przyzwyczaić do tego, iż wszystko wokół nie w naszym języku. W ciągu 50 lat kołek od płotu by się przyzwyczaił, a litewski Polak jednak od kołka – zapewniam – bystrzejszy. Ale znać, że z Krakowa czy Warszawy widać lepiej, więc nie śmiem dyskutować.

A Warszawa rzeczywiście ma prawo wobec Wilna budować politykę opartą nie na sentymentach tylko na czystym pragmatyzmie. Zresztą właśnie na takim fundamencie ją przez długie lata budowała. Wyszedł „najlepszy w historii”... domek z kart. Jeżeli takie cud piękności strategiczne partnerstwo legło w gruzach pod ciężarem kilku nikogo nie krzywdzących, a ostatnio wspartych przez Warszawę, postulatów litewskich Polaków, to dla mnie takie partnerstwo jest tyleż warte co te sowieckie pieszczoty.

Lucyna Schiller

<<<Wstecz