Ludzkie losy

Najlepsze mienie – mieć czyste sumienie...

Los kobiet wiejskich z pokolenia naszych matek i babć przeważnie jest naznaczony ciężką pracą i cierpliwością, które pomagały zapewniać rodzinie dostatek, pokonywać trudności życiowe, zaskarbiać szacunek u ludzi. Jedną z takich kobiet, obdarzonych nie tylko pracowitością, silną odpornością duchową, ale też licznymi zdolnościami i optymistycznym usposobieniem, jest Alfreda Romańczyk, mieszkanka podwileńskich Ciechanowiszek (gm. zujuńska).

Zahartowana przez pracę

Wielu młodych ludzi mogłoby pozazdrościć tej kobiecie – dźwigającej na swych barkach już siedem „krzyżyków” – dobrej kondycji, energii i witalności, którymi ciągle może się cieszyć właśnie dzięki temu, iż, po prostu, lubi pracować. I mimo to, że praca towarzyszy jej od najmłodszych lat, pani Fredzia nie może i nie chce pozwolić sobie na to, żeby próżnować. Jej relaks – to czytanie prasy, książek. A oprócz tych rutynowych zajęć, jakie osiadłym na wsi ludziom narzuca nieustający rytm przyrody, niestrudzona kobieta ma także i inne zamiłowania. Częstokroć wiążą się z tradycją tych okolic, ale też tym, że ma wewnętrzną potrzebę tworzenia piękna i czynienia dobra.

Pani Alfreda jest uznaną palmiarką i zielarką. Swoimi umiejętnościami, wiedzą i zdolnościami artystycznymi może podzielić się z ludźmi, udzielając się w miejscowym zespole ludowym „Cicha nowinka” (kier. Janina Norkuniene). Jest jedną z najstarszych i najbardziej wiernych artystek zespołu.

– Chyba nie ma takiej pracy, z którą nie potrafiłabym sobie poradzić – odpowiada na pytanie, co najlepiej lubi robić. – Osadzić motykę umiem, związać miotłę, też potrafię. Wyszywać, szyć, mereszkować, szydełkować, robić na drutach, prząść, tkać... Choć to dzisiaj i niepotrzebne umiejętności, ale znam je – mówi z lekkim uśmiechem.

W rodzinnym gnieździe

Alfreda Romańczyk, z domu Szyłobryt, pochodzi ze wsi Szadziuny, znajdującej się w parafii dziewieniskiej rejonu solecznickiego, tuż przy granicy z Białorusią.

– Mam sześcioro rodzeństwa: trzy siostry – Jadzię, Lonię i Stasię i trzech braci – Jasia, Antosia i Józefa. Jeden z braci już nie żyje. Pamiętam, jak bawiłyśmy się w naszym ogrodzie w Szadziunach. Zbierałyśmy trawę do garści, wiązałyśmy ją w snopki i ustawiałyśmy maleńkie mendle. Zabawa... w pracę... Przyzwyczaiłam się pracować od dzieciństwa – stwierdza Alfreda Romańczyk.

Starsze siostry Jadzia i Lonia nie pozwalały, aby przeszkadzała w szyciu, czy przędzeniu. Lecz mała Fredzia znajdowała okazję, żeby narozrabiać przy kołowrótku. A pozwolenie na poszycie na maszynie, co szczególnie lubiła, wypraszała u sióstr za przyszywanie guzików.

– Gdy nasz dom w Szadziunach strawił pożar, pozwolono nam zamieszkać w opustoszałym domu wójta. Wójt z rodziną, niestety, został wywieziony. Mieszkaliśmy tam dopóty, dopóki rodzice nie zbudowali nowego domu. Potem dom wójta rozebrano i przeniesiono do Szorkojci. Rodzice dzierżawili sporo ziemi, więc pracowaliśmy, jak robaczki. Mieliśmy wszystkiego, ale musieliśmy na to zapracować. Ja musiałam paść krowy. Zawsze ze sobą zabierałam książkę. Żeby nie marnować czasu odrabiałam lekcje, uczyłam się – wspominała rozmówczyni.

W pamięci urodzonej na początku wojny Alfredy Romańczyk utrwaliły się poniektóre straszne obrazy wojennej rzeczywistości – ostrzeliwanie domów, po nocnej strzelaninie leżący na pastwiskach zabici. Niespodziewani goście w domu, którzy zabierali zapasy żywności.

– Pamiętam, jak mama nakazywała: „Nigdzie nic i nikomu nie mówcie. Milczcie, choćby nie wiem co!” Pewnego razu przez okna postrzelali nam sufit. Nastraszyli i poszli. Nie wiadomo, ani kto to był, ani czego szukał?.. Niejedną noc przyszło nam spędzić w specjalnie wykopanym rowie. W domu nocować było niebezpiecznie. Zapamiętałam, gdy leżąc w okopie obserwowaliśmy, jak pali się wieś Siluki – wspomina Alfreda Romańczyk. – Z całej wioski zostały tylko dwa domy...

Życiowa edukacja

Z nauką Fredzia nie miała trudności. Aczkolwiek niełatwo dawało się odpowiadanie na lekcjach po rosyjsku.

– Gdy ukończyłam początkówkę w Szorkojciach, musiałam iść do szkoły litewskiej albo rosyjskiej, ponieważ polskiej w Dziewieniszkach nie było. A w Szadziunach nie było ani jednego Litwina. W domu rozmawialiśmy po polsku, dlatego nie znałam ani języka litewskiego, ani rosyjskiego. Ale poszłam do szkoły rosyjskiej. Historii, geografii uczyłam się na pamięć, jak wierszy. Nieraz sama nie rozumiałam tego, co mówiłam... Jednak ta nauka nie poszła w las, bo wyćwiczyłam pamięć, szybko uczyłam się wierszy i pieśni. Znam ich sporo – śmieje się.

Gdy Fredzia ukończyła siedem klas, do domu Szyłobrytów przyszła nauczycielka, żeby namówić dziewczynkę do pójścia do 8 klasy. Ale takiej możliwości nie było.

– W tym czasie miejscowi Polacy masowo wyjeżdżali do Polski. Wielu spośród rodziny mamy z jej ojczystych Pagaujan wyjechało. Miała wyjechać również nasza Jadzia, lecz poparzyła rękę i została. Mama też nie odważyła się na ten krok. Powiedziała: „Gdzież pojedziemy z tyloma dziećmi... Cóż tam będziemy robić? Ko nas tam czeka?.. I tak zostaliśmy” – opowiada pani Alfreda.

Pierwsza praca Alfredy, po ukończeniu siedmiu klas – w biurze kołchozowym w Pagaujanach. Najpierw wysłano ją na kursy rachmistrzów, potem księgowych kołchozowych.

– Na razie liczono mi 30 dniówek. Za każdą dostawałam po 1 kg zboża i 20 kopiejek. Z czasem dodano mi obowiązków i zaczęto płacić już za 50 dniówek w miesiącu. Wypłatę dostawało się jeden raz w końcu roku. Pieniędzy w ogóle nie było. Ale jakoś dawaliśmy sobie radę; mieliśmy krowę, trzodę. Żyliśmy z tego, co wyhodowaliśmy. Lonia biła masło, zbierała jajka i woziła do Wilna sprzedawać. Autobusy do Wilna nie kursowały. Wtedy jeździło się do stolicy na przyczepie kołchozowej ciężarówki. Jak się udało coś sprzedać, kupowało się perkalik. Szyło się z niego bluzeczki, fartuszki. To dopiero była radość! – mówi.

Liczyć tylko na siebie

5 lat Alfreda oddała pracy w miejscowym kołchozie „Nowyj put’”. A gdy nadarzyła się okazja – wyjechała z rodzinnych stron. Pomógł w tym brat Antoś, który wcześniej zadomowił się w Wilnie.

– W Wilnie niełatwo było ugruntować się. Jeśli chcesz się zameldować, potrzebne jest miejsce pracy, ale żeby podjąć się jakiejkolwiek pracy – potrzebne było zameldowanie...

Antoś zameldował mnie u mleczarza w Rzeszy, a potem znalazła się praca w sklepie w Mazuryszkach – mówi pani Alfreda.

Jak wspomina, sklep nie miał szczęścia, bo kolejni zatrudniani tu sprzedawcy robili niedobory w kasie, które musieli pokrywać z własnej kieszeni, sprzedając swój dobytek. Jednak zatrudniła się tutaj i starała się sumiennie pracować i skrupulatnie liczyć.

Wkrótce w Ciechanowiszkach w pobliżu szkoły, z bierwion pańskich budynków, wybudowano nowy sklep. W tym sklepie pani Alfreda przepracowała całe swoje życie.

Z czasem ten malowniczy zakątek Wileńszczyzny stał się jej przystanią. Tutaj wyszła za mąż, urodziła trzech synów: Jasia, Kazika i Waleriana i wraz z rodziną zamieszkała w znajdującej się 2 km od Ciechanowiszek wsi Miedziakole.

Modlitwa o... cukierki

W owe czasy kobiety nie mogły liczyć na długie urlopy macierzyńskie. Ale wystarczyło zostawić pracę w sklepie na 2 miesiące, żeby znowu ponarabiano hec w podliczeniach. Za każdym razem wracała i naprawiała czyjeś błędy.

– Liczyć umiałam dobrze i zawsze miałam porządek w papierach. Wówczas poprzez sklep rozliczano się z ludźmi za sprzedawane dla państwa mięso i mleko. Otrzymywali za to przydziały pasz kombinowanych. Wszystko to było na mojej głowie. Nigdy nikogo nie oszukałam. Nasza mama była pobożną kobietą. Zawsze nas pouczała, że nikogo nie wolno skrzywdzić – tłumaczy.

Małe dzieci pomagała doglądać świekra, a Alfreda pracowała. Jednak, jak powiada, nie wszystko układało się pięknie i składnie. Były podejrzenia, obmowy, anonimowe skargi. Życie nie skąpiło kobiecie wyzwań i przykrości, doświadczanych nie tylko ze strony ludzi obcych, lecz i tych bardziej bolesnych – od bliskich. Ale pracowitość, upór i życiowe credo – że najlepsze mienie – mieć czyste sumienie – pomagało przetrwać najtrudniejsze w życiu chwile.

– Kiedyś pójście z mamą do kościoła było szczególnym świętem. Gdy byłam mała, modliłam się o cukierki i o to, żeby chodzić do kościoła w każdą niedzielę, bo nie zawsze mama zabierała mnie ze sobą. A gdy pracowałam w sklepie, cukierków miałam już dość, tylko z zazdrością patrzyłam na idących do kościoła ludzi. Odmawiałam pacierz i jak dawniej prosiłam Boga, żeby dał mi możliwość chodzić do kościoła w każdą niedzielę. Teraz mam taką możliwość. Do kościoła w Szyłanach chodzę w każdą niedzielę – cieszy się nasza rozmówczyni.

W domu pachnącym ziołami

Życie pani Alfredy jest wypełnione troską i myślami o wnukach – a ma ich aż sześciu – synach i synowych.

Wiszący w pokoju na ścianie „Kalendarz rodziny wileńskiej” zaiste jest rodzinny, bo są w nim zaznaczone wszystkie najważniejsze dla pani Fredzi daty – urodziny i imieniny najbliższych. Stara się o wszystkich pamiętać, nikogo nie zaniedbać, pomagać i dzielić się tym, co ma. A za to, co daje, nie potrzebuje podzięki, tylko powtarza: „Żyjąc, odśpiewasz...”

Działalność w Izbie Palm i Użytku Codziennego w Ciechanowiszkach i zespole „Cicha nowinka” pozwala na częste wojaże po Litwie, Polsce, rejonie wileńskim. Pani Alfreda jest zadowolona, że kierowniczka zespołu, Janina Norkuniene, zachęca ją i motywuje do aktywności. W ramach organizowanych w kraju i za granicą kiermaszów ludowych i warsztatów pani Fredzia pokazuje swoje rękodzieła, opowiada o uzdrawiającej mocy ziół i kwiatów.

W Ciechanowiszkach, gdzie mieszka wraz z synem Kazimierzem, synową Łarysą i wnukami Bogdanem i Ryszardem, stale pachnie ziołami, suszonym kwieciem i zdobiącymi salon własnoręcznie uwitymi palmami.

W zakamarkach szaf pani Fredzia przechowuje rozmaite zioła i nalewki od wszelkich boleści, które, jak powiada, przyniosły ulgę w chorobie niejednej osobie.

Niektóre zioła wypróbowała na sobie, dlatego wie dokładnie, że „leki z Bożej apteki” w niektórych sytuacjach są najlepsze na pokonanie choroby.

Swoją wiedzę o uzdrawiającej sile roślin zielarka czerpie z książek i mądrości ludowej, które jak pieśni, zapamiętane z lat dzieciństwa, żyją przekazywane z ust do ust poprzez pokolenia.

Irena Mikulewicz

Na zdjęciu: w domu Alfredy Romańczyk pachnie kwieciem i uwitymi przez nią palmami.
Fot.
autorka

<<<Wstecz