Landsbergis kocha, Landsbergis wierzga

Tomasz Snarski, mający wileńskie korzenie młody prawnik z Gdańska, stał się powodem przykrych kłopotów dla litewskich władz. Parlament Europejski, do którego Snarski wystąpił z petycją w sprawie łamania praw polskiej mniejszości na Litwie, uznał zasadność skargi gdańskiego prawnika i zlecił unijnym instytucjom zbadanie kwestii. O ukręcenie łba petycji Snarskiego „usierdnie” starał się europarlamentarzysta Vytautas Landsbergis, wnioskując o formalne zamknięcie badania sprawy. Zatuszować jej jednak litewskiemu europarlamentarzyście się nie udało. Wniosku Landsbergisa nie poparł żaden jego kolega z innego kraju.

Nerwowość „ojca litewskiej demokracji”, że zapożyczę pamiętną frazę Ostapa Bendera, można zrozumieć. Kit i ciemnotę o przestrzeganiu przez Litwę międzynarodowych zobowiązań w dziedzinie praw mniejszości narodowych można wciskać do woli, ale tylko na użytek krajowy. W Europie taniej propagandy konserwatystów o najlepszej i wyjątkowej na świecie sytuacji litewskich Polaków mogą nie kupić. Zwłaszcza, gdy propagandę przyszłoby skonfrontować z twardą rzeczywistością, co Litwie nieuchronnie grozi w razie parlamentarnego dochodzenia PE. Przecież nie wyschły jeszcze pewnie farby printerów na dokumentach (tzw. agendach), które rząd Litwy słał do Brukseli w ramach dostosowywania litewskiego prawa do unijnego, gdy nasz kraj aspirował do Unii. Litwa chcąc wówczas udowodnić, że jest krajem w pełni europejskim, we wszystkich dziedzinach z lubością cytowała – w kolejnych sprawozdawczych agendach – urywki z obowiązującej na tamten czas w naszym kraju Ustawy o mniejszościach narodowych, które zapewniały m. in., że „w miejscowościach zwartego zamieszkania jakiejkolwiek mniejszości narodowej w urzędach administracyjno-terytorialnych obok języka państwowego używa się języka tej mniejszości (lokalnego)”. Urywek z art. 4 ustawy cytuję z grubsza z pamięci, gdyż po 20 latch jej obowiązywania sam się utrwalił w moich szarych komórkach.

Landsbergisowi, gdyby miał tłumaczyć się w imieniu litewskiego rządu (który, a propos, w większości tworzą jego partyjni kameradzi) na forum PE z powodu anulowania przez litewski Seimas wspomnianej ustawy, musiałoby być łyso podwójnie. Musiałby przecież wyjaśnić kolegom europarlamentarzystom, dlaczego po 6 latach obecności w Unii Litwa odbiera gwarantowane wcześniej prawo dla mniejszości narodowych, które to prawo (i tutaj jest ta podwójna konfuzja) sam osobiście, jako przewodniczący parlamentu w roku 1991, gwarantował, podpisując odpowiednie poprawki dotyczące prawa do publicznego używania języka mniejszości do Ustawy o mniejszościach narodowych.

W ojczyźnie, nawykłej do rozdwojenia jaźni polityków, „ojczulek litewskiej demokracji” bez trudu wytłumaczyłby się z oczywistej paranoi sytuacji, ale w PE kłopot z tym ma gwarantowany. Tam argumenty w rodzaju: jedna ustawa jest ważniejsza (bo władzom bardziej się podoba) niż inna, względnie anulujmy mniej ważną ustawę, by nie zawadzała ważniejszej, mogą być zakwalifikowane jako prawna hucpa. Landsbergis o tym wie. Dlatego boi się. Panikuje. Wścieka się, że sprawy praw człowieka, które chciałby po cichu w kraju załatwić na modłę Litwy smetonowskiej, umiędzynaradawiają się.

Landsbergis kocha Europę, kiedy może na jej forach krytykować łamanie praw człowieka w innych krajach. Landsbergis wierzga, gdy Europa zaczyna interesować się sprawami praw mniejszości narodowych na Litwie.

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz