Wspomnienia niczym powroty do stron rodzinnych (14)

„Przebaczyliśmy, ale pamiętamy”

Józef Bogdanowicz, mimo wielu przeżyć w krainie wiecznej zmarzliny, nadal nie może zapomnieć „swego” najpiękniejszego pod słońcem zaścianka Józefowo, nieopodal Miednik. Gdy zdrowie pozwalało, razem z żoną przyjeżdżał z Polski do swego miejsca urodzenia, gdzie każdy kamień był mu znany. Obecnie mieszka w Olsztynie w urokliwej dzielnicy domków jednorodzinnych. W wielu z nich mieszkają ludzie, którzy, podobnie jak on, zmuszeni byli porzucić swoją rodzinną Wileńszczyznę, ale nigdy z nią nie rozstali się uczuciowo. Gdy we wrześniu Weronika Kurmin z domu Wojnicz, absolwentka wileńskiej „Piątki” z roku 1954, zaprosiła do swego domu kolegów z ławy szkolnej, przybyli z Wilna oraz całej Polski ci, którzy pamiętają swoją klasę, swoich kolegów. I to właśnie tutaj zapoznali się z sąsiadami Weroniki – Józefem i Walentyną Bogdanowiczami.

„Nie zapominajcie o nas”

Szkołą pana Józefa nie była „Piątka”. Jego szkołą były surowe przestworza tajgi syberyjskiej. Całą jego liczną rodzinę lata sowieckiego reżimu zahartowały w cierpieniach i… wierze.

Wspomnień o szkole podczas tego spotkania było wiele. Gdy opowiadała Zofia Kuncewicz, z domu Subocz, która była na tym spotkaniu, państwo Bogdanowiczowie uważnie słuchali wspomnień z lat młodzieńczych, współczuli przeżyciom wilnian z okresu powojennego. Zresztą ojciec gospodyni domu – Stanisław Wojnicz – przeżył swoją gehennę w karainie „białych niedźwiedzi”.

Podczas rozstawania się po spotkaniu, pan Józef skromnie wyszeptał: „Nie zapominajcie o nas i my o was nie zapomnimy”.

Wiele wspomnień ma pan Józef. Chociażby o tym, jak całą ich niemal rodzinę wywozili. Tej podróży nigdy nie zapomni.

Przez wydłubany otwór w bydlęcym wagonie ludzie mogli się zorientować, że ich pociąg podąża do krainy wiecznej zmarzliny i nieprzejezdnej tajgi. Raz w tygodniu pociąg się zatrzymywał. Skazańcy mogli wyprostować wtedy nogi, otrząsnąć się od pasożytów, wymyć śniegiem ręce i twarz. Tymczasem żołnierze wynosili z wagonów zmarłych, którzy nie wytrzymali trudów podróży. Trupy zostawiano przy nasypie kolejowym, na oczach rozpaczającej rodziny. Sowieci się naśmiewali: „No to co, jeszcze jeden zmarł, jest was i tak za dużo”.

Dom w zaścianku Józefowo

Józef Bogdanowicz, gdy z całą rodziną został wywieziony, miał 25 lat. Był to rok 1949. Rodzina była dość liczna – sześcioro dzieci: Gienia, Janka, Józek, Witek, Julek, Edek. Rodzice – Maria i Antoni – gospodarzyli na 35 hektarach ziemi, mieli piękny dom, zabudowania, łaźnię. Znani byli ze swej pracowitości, serdeczności i hojności. Mieszkali w zaścianku Józefowo, nieopodal Miednik Królewskich. To tej rodzinie w dużej mierze zawdzięcza się ustawienie dzwonnicy kościoła w Miednikach, to ich dom był otwarty dla gości, a z uroków łaźni chętnie korzystali wójtowie i sołtysi. Było wiadomo, że jest to dom nie tylko ludzi porządnych, ale też szczerze oddanych Ojczyźnie. Ojciec walczył w szeregach legionów Marszałka Józefa Piłsudskiego, gdzie jako ułan wykazał się męstwem. Ten duch patriotyzmu, wpojony przez ojca i matkę, był charakterystyczny i dla dzieci.

Sowieci ledwie weszli, a już we wrześniu 1939 roku został aresztowany najstarszy z braci – Julian i zesłany na Syberię. Wrócił dopiero po zakończeniu wojny. Nie na długo, los jego był okrutny – przeżył gehennę Syberii, poznał dolę akowca, aż padł od kul enkawudzistów, którzy przybyli na Wileńszczyznę po raz trzeci w ciągu tych sześciu lat wojny. Gdy w roku 1949 aresztowali całą rodzinę, Juliana zastrzelili na miejscu.

Tragiczna ucieczka

Miedniki, nieopodal których znajdował się zaścianek państwa Bogdanowiczów, na stale wpisały się do historii, gdyż właśnie tutaj, wśród pozostałości dawnego zamku, Sowieci urządzili obóz dla tysięcy akowców, podstępnie i perfidnie rozbrojonych przez wojska NKWD. 12 tys. enkawudzistów zostało rzuconych na likwidację jednostek Armii Krajowej. Niektórym spośród internowanych udało się uciec, innych dosięgła kula...

Dom państwa Bogdanowiczów był swoistym schroniskiem dla akowców, działających w okolicach Miednik, tutaj mogli otrzymać kawał słoniny i kawałek chleba. W roku 1949 pod dom państwa Bogdanowiczów zajeżdża ciężarówka. Enkawudziści z wycelownymi karabinami już są na podwórzu. Julek, który dopiero przed paru laty wrócił z syberyjskiego piekła, postanowił uciec, ale padł rażony kulą enkawudzisty. Matce nie pozwolono nawet pożegnać syna…

Julek po powrocie z Syberii, gdzie wywieźli go „pierwsi sowieci”, zamieszkał w Wilnie. Założył rodzinę, oboje z żoną Jadzią czekali na narodziny dziecka. W tym fatalnym dniu postanowił pojechać do Józefowa, aby pomóc rodzicom w gospodarstwie. I tu na ojcowiźnie dosięgła go kula.

W rodzinie Julka urodził się synek. Siostrę Jankę Bóg uratował przed wywózką. W tym dniu była w Wilnie, toteż jako jedyna z rodzeństwa nie została wywieziona. Pomagała bratowej wychowywać synka, swego bratanka. Obecnie syn Juliana i Jadwigi mieszka w Kanadzie.

Z Ponar – na Syberię

Aresztowana rodzina została najpierw zawieziona do katowni wileńskiej, na Łukiszki. Wciąż przybywali nowi więźniowie, których nawet nie przesłuchiwano. Wszystkich nazywano „wragi naroda”. Pewnego razu zobaczyli, że na podwórzu stanęła kolumna ciężarówek. Kazano wsiadać. Przerażenie ogromne. Dokąd powiozą?

Kolumna podążyła do Ponar, na stację kolejową. Stąd po kilkunastu dniach stania na rampie, transport wyruszył na Syberię.

Na szczęście byli tu tacy sami Bogu ducha winni gospodarze z różnych miejscowości Ziemi Wileńskiej. Nie było w ich wagonie pospolitych przestępców, toteż wszyscy się rozumieli i wspierali nawzajem.

Nieraz w nocy do wagonów wpadali żołdacy i sprawdzali, czy czasem ktoś nie uciekł. Pewnego razu zaczęli budzić dwie małe dziewczynki. Józef nie wytrzymał i krzyknął: „Dlaczego budzicie, przecież to dzieci?”. W odpowiedzi otrzymał kolbą karabinu po głowie. Dotychczas nosi ślad po uderzeniu.

Gorzej było z młodszym bratem Edkiem. W wagonie było na tyle zimno, że chłopak odmroził sobie ręce. Nikt mu nie przyszedł z pomocą, chociaż konwojenci widzieli, że odmrożone ręce zaczęły gnić i cuchnąć. Cudem przeżył, ale został kaleką na całe życie.

W obronie krzyża nie bali się kul

Po sześciu tygodniach pociąg zatrzymał się w mroźną noc w szczerym polu. W tych niezmierzonych połaciach tajgi trzeba było wybudować baraki. Szybko z tym dali radę, potem zaczęli dorabiać prowizoryczne meble, taboretki, stoły, prycze. Faktycznie bez gwoździ, bo takich „luksusów” nie było.

Po 12 godzin dziennie pracowali przy wyrębie lasu. Twarz trzeba było okręcać jakąś chustą, albo gałganem, żeby nie odmrozić. Ludzie padali ze zmęczenia. Umierali tu niemal codziennie, nie tylko starsi, ale też młodzi i dzieci. Więźniowie nie mogli ich nawet pochować. Ziemia zmarznięta na ponad 3 metry głębokości, nie było łomów ani desek, by zbić trumnę. Zwłoki przysypywali śniegiem, a nazajutrz często już ich nie było – zwierzęta rozszarpywały zmarłych.

Największy kłopot Sowieci mieli z Polakami. Niejednokrotnie kazano im było zrzec się obywatelstwa polskiego, ale mimo tortur nikt się nie zgodził. A pewnego razu poszli Polacy na otwarty konflikt. Postanowili w lesie postawić krzyż. Na cześć zmarłych skazańców i w imię tego, by modlić się samym.

Poszły w ruch piły, siekiery, ale jak krzyż zmocować, przecież gwoździ nie było? Dali radę, wiercąc otwory i wbijając kołki. Ale jak ten krzyż unieść, by go wkopać do ziemi? „Linek nie było, więc przynosiliśmy jakieś kawałki materiału, drutu, co kto miał. Już krzyż zaczął się unosić w górę, gdy dopadł nas komendant Szulżenko. Wyciągnął broń i kazał zaprzestać ustawiania krzyża. Zdeterminowani ludzie nie zważali na jego słowa. Nie przestraszyli się, że komendant może do nich strzelić. Nic nie mogło już ich powstrzymać. Kobiety stłoczyły się przy krzyżu, a mężczyźni, z wysoko podniesioną głową zaczęli iść w kierunku wycelowanej broni. Komendant bez słowa schował broń i odszedł” – wspominał pan Józef.

Powrót pełny nadziei

Niezłomny charakter Polaka i tutaj ujawnił się w szczególny sposób. Siostra pana Józefa, Gienia, będąc jeszcze na Wileńszczyźnie miała narzeczonego – Janka. Na Wielkanoc 1949 roku miał się odbyć ich ślub, ale rodzina Bogdanowiczów została wywieziona na zesłanie. Dziewczyna myślała, że już nigdy z narzeczonym się nie zobaczy. Stało się inaczej – Janek, który pozostał w Wilnie, po długich poszukiwaniach trafił na ślad swojej narzeczonej i przyjechał na Syberię. Starał się o jej zwolnienie, ale nie udało się. Chciał sam tam zostać, ale mu nie pozwolono. Musiał więc wyjechać, ale przesyłał potem paczki, gdzie były suchary, cebula, czosnek…

Gehenna syberyjska trwała 7 lat. 1 grudnia 1956 roku podstawili na stacji kolejowej wagony, już tym razem nie bydlęce, ludzie szybko pozbierali skromne dobytki i wyruszyli… do Polski. Podróż trwała trzy tygodnie. I była to droga pełna nadziei.

Pociąg się zatrzymał na ziemiach odzyskanych. Olsztyn był przystanią pana Józefa. Tu zaczęło się nowe życie, nowi ludzie, pomału rodzina stawała na nogi. Będąc w Dobrym Mieście, spotkał swoją miłość – Walentynę, z którą od roku 1964 są razem.

Pani Walentyna nie jest z Wileńszczyzny. Jej korzenie są na Białostocczyźnie. Ale bardzo dobrze zna tereny, gdzie urodził się jej mąż. Gdy odwiedzali Józefowo z żalem zobaczyli, jak ich mienie niszczeje na oczach. Już nie było zabudowań gospodarskich, nie było łaźni, ale zachował się dom, w którym mieszkali już nowi właściciele…

„Pamięci nikt nie odbierze”

W Olsztynie życie biegło swoim trybem. Pan Józef pracował jako kierowca, po pewnym czasie małżeństwo postanowiło stanąć na swoim i założyli własną cukiernię w Olsztynie.

Gdy wydawało się, że wszystko układa się jak najlepiej, spotkał ich jeszcze jeden cios – utrata jedynego syna…

Pan Józef, dziś już sędziwy mężczyzna nie ma żalu do nikogo za to, co przeżył on i jego rodzina. „My, Sybiracy, wybaczyliśmy swoim oprawcom, ale pamiętamy wszystko. Pamięci nam nikt nie odbierze” – stwierdził na zakończenie nasz rozmówca.

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciu: Syberia, zesłanie. Józef Bogdanowicz (pierwszy z prawej z tyłu) z kolegami, zamówił zdjęcie u fotografa; Walentyna i Józef z wnukiem Robertem - kilka lat temu w Olsztynie.

<<<Wstecz