Wspomnienia niczym powroty do stron rodzinnych (2)

Nigdy z Wileńszczyzną się nie rozstał

Władysława Strutyńskiego z Lidzbarka Warmińskiego doskonale zna wileńskie środowisko tego miasta. To do niego należy pomysł zorganizowania tradycyjnego Kaziuka w Lidzbarku zasilonego artystami z Wilna. Był w tym pierwszy na całą Polskę, od niego się zaczął triumfalny pochód Kaziuka po miastach Macierzy.

Miał wyczucie, że przetrwa w tych miastach, gdzie powojenna wędrówka zarzuciła wilnian. I tak się też stało. Gdy przybył z tą propozycją do ówczesnego „Czerwonego Sztandaru” znał dobrze Irenę Rymowicz, Dominika Kuziniewicza, zapraszał bowiem wileńską trupę teatralną do Lidzbarka, a jako że jest spokrewniony z gawędziarzem Bielikowiczem, wyczuł, że Dominik może być kontynuatorem tego znanego krewnego, rodem ze Święcian.

Co roku my dziennikarze – już „Kuriera Wileńskiego” – jako współorganizatorzy kaziuków-wilniuków na Warmii i Mazurach za każdym razem podziwialiśmy Władka – każdy występ w pięciu różnych miastach oglądał z niesłabnącym zainteresowaniem i często ze łzami w oczach.

Święciańskie zakątki

Trzeba było dłuższej znajomości, by Władek, z natury człowiek subtelny i skromny, zechciał sięgnąć pamięcią wstecz i opowiedzieć o swojej rodzinie, mamie, ojcu, siostrze i ich niełatwych losach.

Władysław Strutyński kiedy przyjeżdża do Wilna, gdzie ma wielu przyjaciół, niemal zawsze zahacza o Święciany. Jedzie tam, by pospacerować ulicami tego miasteczka, wstąpić do kościoła, gdzie jego rodzice brali ślub, poszperać w księgach parafialnych czy archiwum, a nuż coś jeszcze znajdzie z historii swego rodu. I znajdywał, chociażby wpis o ślubie rodziców.

Urodził się w Lidzbarku Warmińskim i całe życie tu spędził, słuchając opowiadań mamy i ojca o tym, jak tam na Wileńszczyźnie bywało. Jak przebiegały słynne kiermasze kaziukowe, a przed oczyma stawały mu opowieści o długich konnych wyprawach dziadka, o balach, co się kończyły białym mazurem i o teatrach w Wilnie, do których jeździło się co miesiąc, o podwieczorkach z Hanką Ordonówną i hrabią Michałem Tyszkiewiczem.

Ojciec nie był wylewny

Ojciec Władysława, Romuald Strutyński urodził się w Żłobinie koło Mińska. Pochodził z rodziny w Wielkim Księstwie Litewskim znaczącej i poważanej. Nękany przez Urząd Bezpieczeństwa za przynależność do 2 Korpusu Wojska Polskiego gen. Władysława Andersa, z troski o bezpieczeństwo swych najbliższych, niewiele opowiadał o historii swojej rodziny, a ponadto po długiej chorobie zmarł w wieku 49 lat.

A jednak okruchy wspomnień udało się dzieciom – Władysławowi i Marii – pozbierać.

Strutyński senior szkołę podstawową i tzw. „małą maturę” ukończył w Wilnie. Swój dalszy los powiązał z zawodem leśniczego. W Białowieży zdobył specjalność mierniczego leśnego. Praktykę leśną odbywał w Nadleśnictwie Usza podległym Dyrekcji Lasów Państwowych w Wilnie.

Jadwiga Strutyńska, z domu Mesojed, urodziła się w 1916 roku w Wincelach, koło Święcian, należących do jej ojca Franciszka i brata Zenona. Pani Jadwiga dożyła sędziwego wieku. Mimo choroby miała doskonałą pamięć. Do wspomnień wracała często, swobodnie operując nazwiskami i datami.

Jadwiga, zwana przez otoczenie Dziunieczką, z zaangażowaniem brała udział w życiu towarzysko-kulturalnym w powiecie święciańskim, uczestnicząc w tzw. „żywych obrazach”. Były to inscenizacje oparte na znanych obrazach wielkich mistrzów. Znała na pamięć wiele strof poezji Mickiewicza, Staffa, Syrokomli. Wiele opowiadała o kuligach, zapustach, wyjazdach do teatru w Wilnie, szkoleniach i wystawach rolniczych i jak to kawalerowie, konno, przyjeżdżali składać życzenia świąteczne. Znała popularną „Ordonkę”, bowiem krewny rodziny był zarządcą majątku Tyszkiewiczów w Podbrodziu i była tam zapraszana na podwieczorki.

Bez sądu i śledztwa – do gułagu

Rodzice pana Władysława pobrali się 23 sierpnia 1938 roku. Ojciec został mianowany leśniczym na terenie graniczącym z ZSRR. Wojna to następny rozdział w życiu Jadwigi i Romualda Strutyńskich. Już w pierwszych godzinach ataku Armii Czerwonej Romuald Strutyński został aresztowany i osadzony w więzieniu w Wilejce, a następnie bez żadnego wyroku wywieziony na nieludzką ziemię, za to tylko, że nosił mundur polskiego leśniczego. I tak znalazł się w gułagu Jarcewo, koło Archangielska.

Jadwidze pozwolono zabrać z domu tylko tyle, ile zmieściło się w bryczce. Na jej oczach rabowano meble, odzież, naczynia, palono książki. Wraz z matką Romualda – Marią – wróciła do Wincel. Kontakt pomiędzy małżonkami się urwał.

Jeszcze w 1939 roku Strutyńscy, w celu dozbrojenia Wojska Polskiego, przekazali część rodzinnych kosztowności. Dzięki nim rodzina nie została też wywieziona na Syberię. Swoją rolę odegrał też talent Jadwigi oraz pomoc okolicznych mieszkańców, którzy w rewanżu za drewno, latami brane z lasu Mesojedów na budowę domów, ukrywali całą rodzinę w swoich mieszkaniach.

Długoletnia rozłąka

Małżonkowie za swój obowiązek uważali włączenie się do walki z wrogiem. W ciągu ośmiu lat byli rozdzieleni, ale każdy żył tym samym dążeniem.

Po prawie miesięcznej podróży Romuald Strutyński, ważący zaledwie 40 kilogramów, po trzykrotnych atakach malarii. dotarł do punktu zbiórczego 14. wileńskiego baonu strzelców „Żbików”, by walczyć pod wodzą gen. Władysława Andersa. Pod Monte Cassino zostaje ranny. Po rekonwalescencji pracuje jako kreślarz w redakcji gazety pod wymownym tytułem „Odtrąbiono”.

W roku 1946 małżonkowie, za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, nawiązują kontakt listowny. Wtedy Romuald przebywa we Włoszech. Potem była Szkocja i powrót w 1947 roku „Batorym” do kraju. Jedyny pożytek wojenny, to znajomość rosyjskiego, włoskiego i angielskiego.

W tym samym czasie Jadwiga również czynnie włączyła się do pracy konspiracyjnej. Przenosiła meldunki, organizowała żywność dla żołnierzy AK. Był nawet moment, że gdy w jednym pokoju ich domu byli akowcy, raptem przyjechali Niemcy, których wprowadziła do drugiego pokoju. Dzięki jej odwadze i sprytowi udało się uniknąć przelewu krwi.

Koniec wojny. Nie było wahań, gdy ogłoszono repatriację do Polski, przecież wiadomo, co czekało Polaków, a zwłaszcza tych, którzy byli w AK. A tam, w Polsce, miała nadzieję, że spotka męża. Przez Królewiec razem z Pelagią Mesojed i Marią Strutyńską, docierają do Lidzbarka Warmińskiego w styczniu 1946 roku. Był to drugi transport ze Święcian.W latach 1945-1947 przybyło tu 18 344 osób z Ziem Wschodnich.

Trudne lata prześladowań

Jadwiga nie spotkała męża w Gdyni, mimo że Romuald ją powiadomił o przyjeździe. Okazuje się, że telegram dotarł 2 dni później. To była zagrywka Urzędu Bezpieczeństwa. Pierwsza, ale nie ostatnia. Na kolejne nie musiał czekać długo. Był ciągle pod lupą. Musiał się meldować na przesłuchania raz w tygodniu. Nie wiadomo, czy protokoły z tych przesłuchań się zachowały. Czy można z nich poznać prawdziwe fakty i oprawców, którzy nie przebierali w środkach?

Początkowo pracował jako kreślarz, a później kierownik Referatu Urządzeń Rolnych w starostwie lidzbarskim. Gdy nastąpiła fala nagonek na „andersowców” i akowców, został, mimo braku fachowców, zwolniony.

Następnie pracował jako majster - kierownik robót w przedsiębiorstwie budowlanym. Pamięć po nim żyje do dziś w Lidzbarku w bardzo namacalny sposób – projektował i nadzorował wykonanie ławek w kościele św. Apostołów Piotra i Pawła w Lidzbarku Warmińskim. W tym też kościele Pelagia Mesojed wykonała pierwszą polską chorągiew procesyjną.

Romuald zmarł 1 lipca 1960 r. Jadwiga po śmierci męża poszła do pracy. Wykonywała zawód, który umiała najlepiej i który wyniosła ze swego wileńskiego domu. Pracowała jako kucharz-instruktor w wojsku. Jak wspominali znajomi, jej szlachetne urodzenie, kultura i obycie było widoczne nawet wtedy, gdy pracowała jako kucharz.

W Lidzbarku złożyła też zeznania, w charakterze świadka, na temat tragicznych wydarzeń, jakie miały miejsce w Święciańskiem w maju 1942 roku, gdy zostali pomordowani niewinni Polacy, mieszkańcy Święcian i pobliskich miejscowości. Zmarła w 2003 roku.

Z kulturą rodzinną się nie rozstaje

Za życia bardzo się cieszyła, że jej syn Władek tak się zaangażował w życie rodaków na Wileńszczyźnie. To jej niezmierna tęsknota do stron rodzinnych sprawiła, że w sercu Władysława pojawiło się głębokie przekonanie, że to nie może zaginąć. Stąd ta znajomość z Polskim Teatrem w Wilnie, chęć sprowadzania zespołów z Wileńszczyzny, sentymenty do wszystkiego, co wileńskie.

Władysław Strutyński, gdy jest w Wilnie, powiada, że chętnie by tu pozostał na stale. W Lidzbarku jest promotorem, tego bogatego pod względem historycznym i zabytkowym miasta, i za łut szczęścia uważa, że właśnie tu zatrzymał się transport repatriacyjny z członkami jego rodziny. Tu zresztą spoczywa jego krewny Bielikowicz, którego grób bardzo często odwiedzali nasi dziennikarze wraz z Dominikiem Kuziniewiczem, Wincukiem z Pustaszyszek, swoistym spadkobiercą i kontynuatorem tradycji gawęd wileńskich.

Miejsca nigdy nie zabraknie

Władysław Strutyński piastuje stanowisko dyrektora Lidzbarskiego Zamku Biskupiego, jest także sekretarzem Krajowej Komisji Rewizyjnej Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Siostra Maria jest dyplomowanym kustoszem w Toruniu. Umiłowanie zabytków, umiłowanie kultury w tej rodzinie jest więc wartością ponadczasową.

Na Zamku, co roku podczas Kaziuka, odbywa się wernisaż, czy to fotografii, czy też malarstwa naszych plastyków wileńskich. I mimo że teraz Zamek stoi w rusztowaniach, a rekonstrukcja idzie pełną parą, miejsca na wystawy z Wilna nigdy nie zabrakło i nie zabraknie, gdyż Władysław Strutyński zrobi wszystko, bo to przecież z Wilna…

Krystyna Adamowicz

Na zdjęciach: Władysław Strutyński (pierwszy od prawej) oraz Lech Bielikowicz – obaj „wnukowie” Ziemi Święciańskiej podczas oglądania wystawy fotograficznej Jerzego Karpowicza na Zamku Lidzbarskim; stara fotografia rodziców z okresu przedwojennego.
Fot.
archiwum

<<<Wstecz