Wigilia w opowieściach wilnian rozsianych po świecie
Chleb zamiast opłatka
„Mak tarło się w makutrze na mleko makowe, zaś pszenicę przygotowywało na kutię. Wsypywało się ją do siępy, czyli kłody z wydrążonym lejem i obijało się z łusek stęporem, czyli pałką okutą na końcu. Pszenicę się prażyło, dodawało do niej utarty mak i zalewało podsytą, czyli wodą z makiem”.
Wspomnień o tradycjach swego domu Antoni Drozdowski ma wiele. Domu ziemianina, którego zaścianek w Czekieniszkach był kupiony od hr. Michała Tyszkiewicza z Ornian. Był to folwark z blisko 100 ha ziemi ornej, którą nabył ojciec pana Antoniego w roku 1921. Przodkowie pana Antoniego przed Powstaniem Styczniowym mieli na Wileńszczyźnie dwa duże majątki. Brat dziadka brał udział w powstaniu. Złapany przez Rosjan został publicznie powieszony na rynku w Giedrojciach, a majątki rozparcelowano.
Dary z serca płynące
Antoni Drozdowski jest obecnie emerytowanym księgowym, ale miłość do ziemi wpojona w podwileńskim domu rodzinnym nie przeminęła. Jest farmerem, jak sam żartuje, bowiem prowadzi gospodarstwo rolne pod Olsztynem. Dla Wileńszczyzny w pierwszych latach odzyskania niepodległości Litwy był świętym Mikołajem, człowiekiem, który razem z innymi wilniukami zamieszkałymi na Warmii i Mazurach, organizował zbiórki darów dla szkół polskich na Litwie. To zawdzięczając Towarzystwu Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, gdzie pan Antoni pełnił funkcję zastępcy prezesa oddziału olsztyńskiego, szkoły w Wilnie, Solecznikach, Dojlidach, Butrymańcach, Koleśnikach, Tarakańcach i bliskich sercu Jęczmieniszkach, położonych 3 kilometry od rodzimych Czekieniszek, otrzymały dary z serca płynące – pomoce naukowe, słodycze i odzież.
Na pasterkę do Jęczmieniszek
Mały Antoś dorastał w swych Czekieniszkach razem z dziećmi czeladzi i razem z nimi płatał różne figle. Gdy zbliżały się Święta Bożego Narodzenia, wszyscy razem siadali do robienia zabawek – ze słomy, bibułek. Gdy dorośli zaczynali wypiekać ciasta – bułki, pierogi, śleżyki – frajdą dla dzieci było wylizywanie ciasta z misek, oblizywanie wałków z maku, czy pszenicy ze stępora. Dużą choinkę stawiano w największym pokoju. Odbita w lustrze stwarzała wrażenie, że w domu są dwa przystrojone drzewka.
„Na wieczerzę wigilijną wszyscy zbierali się w izbie czeladnej. Do stołu zasłanym białym obrusem, pod którym leżało sianko, siadali rodzice ze mną oraz czeladź z dziećmi – wspominał Antoni. Po odmówieniu modlitwy ojciec bratał się ze wszystkimi, czyli dzielił się opłatkiem i składał życzenia. Dopiero potem każdy próbował tradycyjnych postnych potraw”.
A potem, jak nakazuje tradycja, dziewczęta biegły na dwór, nasłuchiwały, z której strony pies szczeka, a to oznaczało, że właśnie stamtąd zjawi się kawaler. Gospodarze wyciągali spod obrusa źdźbła siana. Kto wyciągnął najdłuższe, cieszył się bardzo, bo to wróżyło urodzaj. Na pasterkę jechało się do Jęczmieniszek. Największą uciechą zaś było, by wypchać kogoś z sań w zaspę śniegu.
A nazajutrz – śniadanie. Do stołu siadało się tylko w gronie rodzinnym i jadło się mięsne dania: boczki, szynki – pieczone i wędzone. Dziś po Czekieniszkach nie zostało śladu. W Wilnie natomiast jest grób brata-legionisty, spoczywającego na Rossie, obok mauzoleum Marszałka.
Kolędy w celi
„W roku 1947 zostałem aresztowany – kontynuował Antoni Drozdowski. – Siedziałem siedem miesięcy na Łukiszkach. Moim „grzechem” był związek z siatką terenową Armii Krajowej. Byłem łącznikiem. Wraz z księdzem Janem Tomaszewiczem, działaczem ruchu oporu, zbieraliśmy żywność dla ukrywających się akowców, przemycaliśmy fałszywe dokumenty, roznosiliśmy ulotki. Ktoś wyśledził mnie i doniósł dla NKWD, że ukrywam broń. Zabrali mnie. Podczas przesłuchań byłem bity, ale powtarzałem w kółko, że poniemiecki pistolet i karabin znalazłem przypadkowo”.
Z więzienia na Łukiszkach aresztowanych przewieziono do „pieresyłki”, punktu koncentracji koło dworca kolejowego. Stamtąd droga prowadzila do Kłajpedy, Workuty, na Sachalin.
W celi, mieszczącej około 50 osób, siedzieli różni więźniowie – pospolici złodzieje, bandyci, tzw. polityczni, niesłusznie podejrzani. Siedzieli na drewnianych pryczach, w których gnieździły się miliony pluskiew, ale nawet w takich warunkach nie zapomniano o wigilii.
„Grupka Polaków skupiła się w kąciku. Ktoś jakimś cudem przemycił z Łukiszek kawałek opłatka. Podzieliliśmy się nim. Po cichu, aby nie drażnić kryminalistów, zaśpiewaliśmy kilka kolęd, wspominaliśmy najbliższych” – snuł swą opowieść pan Antoni.
Z więzienia na zesłanie
Po wyjściu z więzienia w Kłajpedzie, gdzie nasz bohater przesiedział dwa lata, niedługo cieszył się wolnością. Rodzina w roku 1951 została zesłana na Syberię. Zarzut – „kułaki”. Deportowani za to, że byli Polakami i uczciwie pracowali na swej ziemi. Przez 17 dni jechali do miejsca swego przeznaczenia – do miejscowości Atomanowo nad Jenisiejem. Było tam kilkanaście polskich rodzin – Orłowscy z Bezdan, Drozdowscy, Boguccy, Mikulewiczowie, Żukowscy, Połujanowie, Rodziewiczowie... W kołchozie pracowali ludzie różnej narodowości – Ukraińcy, Litwini, Białorusini, Uzbecy, Gruzini... Wyjeżdżać poza osiedle nie zezwalano – urzędnik często sprawdzał listę zesłańców.
„Tu zastała nas wigilia. Dzieliliśmy się z rodzicami nie opłatkiem, a chlebem. Na stole leżały istotnie postne potrawy – konserwa rybna, chleb, olej, zmarznięte ugotowane ziemniaki. Mama płakała, ojciec się trzymał mocniej. Nie wierzyliśmy, że kiedykolwiek będziemy mogli obchodzić Święta Bożego Narodzenia w ojczyźnie. Jeden z urzędników sowieckich często nam przypominał, że za samowolne opuszczenie tego miejsca grozi 25 lat więzienia i tu będziemy nie tylko my, ale i nasi wnukowie”.
W ten wigilijny wieczór, z oddali donosiła się pieśń: „Sziroka strana moja rodnaja, mnogo w niej lesow, polej i riek, ja drugoj takoj strany nie znaju, gdzie tak wolno dyszit cziełowiek...”.
Powrót książki
Jadwiga Żurkowa, z domu Borkowska, z Giżycka również jest zaangażowana w niesienie pomocy szkołom polskim. Szczególnie tej w Pikieliszkach. Tu bowiem był jej dom rodzinny, tu była jej szkoła i stąd rodzina zmuszona była wyjechać do Polski. Gdy uniosła się żelazna kurtyna, na początku lat 90., już była w swej rodzinnej wsi, w swej szkole – z darami i z... książką „Na tropach przyrody”. Cudem wydartą z ogniska. Książki ze zbiorów polskiej szkoły palił jej nowy kierownik – Litwin, który tu przybył w roku 1939. Prowadził lekcje tylko po litewsku, mimo że dzieci niczego nie rozumiały. „Myślał, że w ten sposób uda się mu zniszczyć ślady polskości” – opowiadała pani Jadwiga. Po sześćdziesięcioletniej tułaczce książka z napisem na tytułowej stronie „Szkoła Powszechna w Pikieliszkach”, wykonanym ręką nauczycielki Janiny Drabowiczowej w roku 1936, powróciła do placówki w roku 1993.
Łamała się kreda
Pani Żurkowa nie może zapomnieć opowiadania swego kuzyna Janusza, który był świadkiem tego, jak został zamknięty przez nowe władze litewskie Uniwersytet Stefana Batorego. „Pamiętam ostatni wykład prof. Michała Rejchera. W jego ręku łamała się kreda, aż w końcu nie wytrzymał i zdenerwowany oznajmił: „To ostatni wykład”. Po czym szybko bez pożegnania wyszedł.
Z szablą na choinkę
W wieczór wigilijny rodzina Borkowskich jeszcze raz przekonała się, na co stać tych, którzy zaczęli sprawować na Ziemi Wileńskiej władzę.
„Rano ubraliśmy z mamą choinkę, jak zwykle była duża. Czekaliśmy na ojca, który miał przyjechać z Wilna. Było już ciemno, gdy usłyszeliśmy gwałtowne dobijanie się do drzwi. Wpadli litewscy policjanci z krzykiem, gdzie jest ojciec!? Okazało się, że ojca w Wilnie aresztowali z bronią i wieźli do Pikieliszek z nadzieją, że pokaże, gdzie ma więcej schowanej broni. Przed Rzeszą samochód wpadł w zaspę. Konwojenci wysiedli z samochodu w celu przekopania drogi, kazali też ojcu wysiąść i pomagać. Ojciec wykorzystał chwilę nieuwagi i uciekł do lasu. Policjanci myśleli, że wróci do domu i urządzili zasadzkę.
Duży okrągły stół był już nakryty białym obrusem, pod obrusem sianko, na talerzyku opłatek. Nad stołem paliła się duża naftowa lampa. Policjanci usiedli do stołu, a było ich trzech. Przerażeni uciekliśmy z bratem do innego pokoju i patrzyliśmy przez otwarte drzwi na choinkę. Nagle jeden z policjantów wstał, podszedł do choinki i zaczął gwałtownie ją siekać szablą. Na choince wisiała duża czerwona bombka z białym orłem i prawdopodobnie ten orzeł tak go rozwścieczył. Przerażeni tuliliśmy się z bratem do ciotki Zofii, która jak zwykle kazała nam się modlić” – opowiadała pani Jadwiga, która do dziś wydarzeń z tamtej nocy wigilijnej nie może zapomnieć.
„W świecie katolickim tylko dwa narody – Polacy i Litwini – dzielą się opłatkiem. Tylko dla nas jest on symbolem miłości, pokoju i przebaczania. Tamtej nocy nikt nie wziął go do ręki w symbolicznym geście pojednania”.
Jadwiga Żurkowa w Wilnie była 1 września br. Wzięła udział w uroczystościach pamięci ofiar pomordowanych w Ponarach. Była wśród tych, dzięki którym w Domu Kultury Polskiej w Wilnie zawieszono tablicę pamiątkową przypominającą tragedię ponarską.
Krystyna Adamowicz