Podróże Wilią w okresie międzywojennym

Urlop małego urzędnika, czyli rzeką pod prąd (1)

Urlop. Z utęsknieniem się na niego czeka - jedenaście miesięcy. Nie wie się, kiedy on przyjdzie: w maju czy we wrześniu. Oczekuje się go jak pieszczot kochanki po jedenastomiesięcznej rozłące. Nareszcie nadchodzi chwila, gdy obwieszczają, że urlop wyznaczono ci na lipiec...

O radość! Najlepszy miesiąc lata. Chwile oczekiwania niemiłosiernie się dłużą, jak ostatnie chwile w więzieniu. Do urlopu pozostają jeszcze cztery dni…jeszcze trzy … jeszcze dwa… Ach! Chyba na wódkę pójść z rozpaczy!

Lecz jeszcze nowa troska. A jaką pogodę ześle nam niebo na czas urlopu? Bo – że lipiec, to lipiec… Dobrze, lecz jakże często klimat nasz urządza takie wściekłe psikusy, że w końcu kwietnia mamy upały, a w lipcu zimno i deszcze! Tym razem jednak pogoda dopisała. Upały! Słońce praży jak w Abisynii. Trzeba zapamiętać ten rok 1936.

Mój kajak

Posiadam kajak. Stare, pogruchotane pudło, kupione w stanie podniszczonym przed trzema laty. Jednak wiernie mi służy. Łatam go własnoręcznie. Własnoręcznie szpachluję. Ponieważ czynię to dla siebie, dla własnej wygody, czynię to starannie. Kropla wody nie przedostanie się przez doczesną powłokę mego towarzysza wycieczek. W tym roku go ochrzciłem. Na niedzielnej wycieczce z przyjaciółmi do Werek. Namyślaliśmy się długo, jak dać mu na imię. Mnie się podobały imiona „Wydra”, „Ondatra”. Przyjaciele orzekli, że kajak winien nosić imię rodzaju męskiego. Jeden z przyjaciół zaproponował: „Chachal”. Co to jest? Dźwięk bez znaczenia. Lecz przyjaciel imieniodawca, który spędził czas dłuższy w więzieniach sowieckich i tam miał możność zapoznania się z żargonem złodziejaszków rosyjskich, wytłumaczył nam, że „Chachal” w ich języku oznacza: kochanek. Ha, więc dobrze. Niech będzie. Wyraz radośnie brzmiący i egzotyczny. Wszak wszystko sowieckie jest teraz modne. A więc odbył się chrzest. Jak wymaga tradycja, wylaliśmy mojemu kajakowi na nos kieliszek wódki.

Dokąd jechać? Z kim jechać? Na pierwsze pytanie dałem sobie odpowiedź natychmiast. W górę rzeki – przed siebie. Dokąd starczy sił, chęci, pogody. Nie krępować się z góry powziętymi postanowieniami. Drugie pytanie rozstrzygnąć było trudniej… Każdy z przyjaciół na moją propozycję wzruszał ramionami: co? w górę rzeki? męczyć się? nie! w dół z wodą – owszem… ale tak, to nie. Ruszyłem sam.

W drogę

Wiosło spoczywa na kajaku. Przyda mi się dopiero w drodze powrotnej. Płynę „na wypychacza”. Stojąc na łodzi, opieram się długim drągiem i kajak mój czyni susy i rozwija szybkość, jakiej nigdy bym nie osiągnął operując wiosłem. Już plaże podwileńskie za mną. Jeszcze, gdy się odwrócę, widzę wieżyce kościoła kalwaryjskiego. Lecz i one rychło zginęły z oczu. Oddalam się od miasta.

Miejsca znajome. Oto po lewej stronie mam wieś Turniszki. Tam kiedyś schroniłem się przed burzą. Dalej wieś Stawiszki. Znam – tam kiedyś nocowałem. Mój kij „wypychacz” ślizga się po kamieniach lub grzęźnie w miękkim piachu. Kajak mknie chyżo. Hej, szybciej! Dziś na noc chcę zdążyć do Niemenczyna.

Na brzegu na łączce namiot. Przy namiocie spoczywa kajak. Jakaś młoda para czyni sprzątanie poranne. Wytrzepują koc. Ona – smukłouda blondyna, on – z dobrze rozwiniętymi bicepsami, z głową wygoloną na wzór faraonów. Nie mam zegara. Czas określam po słońcu. Śpiochy późno wstają. Już słońce wysoko. Oglądam się. Koc już wytrzepany. Przekomarzają się. Podobizna władcy Nilu goni, blondynka ucieka. Już schwytał… Jedźmy dalej. Niech nie budzą w nas uczucia zazdrości.

Burza pod Niemenczynem

Pod wieczór chmury zaścielają niebo, zbiera się na burzę. Trzeba się spieszyć. Już widać kościół niemenczyński. Trzeba podwoić wysiłek, żeby zdążyć na czas. Ręce mdleją od zmęczenia. Wymijam tratwę. Wyminąłem – raptem silny prąd rzuca mnie z powrotem. Zaczepiam za wiosło tratewne. Kajak przechyla się, nabiera wody, wywraca się do góry dnem. Płynę ku tratwie, wyłażę. Mój Boże! Pewnie wszystko namokło. Już grzmi. Nie ma czasu do stracenia. Wyciągam „Chachala” na brzeg. Wylewam wodę. Na szczęście, część mojej garderoby, schowana w przedniej skrytce, nie namokła. Chyżo się ubieram. Chwytam resztę przemokniętych rzeczy i biegnę do najbliższej chaty. W samą porę. Lunęła ulewa z gradem wielkości orzecha. Po chwili rozpętała się burza. Potem mi opowiadano, że grad doszczętnie zniszczył zboże, wicher zaś wywrócił w pobliżu chaty, gdzie znalazłem schronienie, nową stodołę.

Uprzejmy właściciel zajazdu

Wreszcie ucichło. Znów ciepły letni wieczór, jakby nigdy nic. Wychodzę na jakąś ulicę. Jak się nazywa? – pytam. Legionowa. Czy to jest pryncypalna ulica? No, oczywiście. Tytoń mi zamókł. Wstępuje do sklepu po papierosy. Zapytuję, gdzie można przenocować. Wskazują mi po drugiej stronie ulicy jakiś sklepik spożywczy. Istotnie, właściciel przedsiębiorstwa – młody Żyd, proponuje pokój z łóżkiem i pościelą. Zostawiam swoje przemoczone rzeczy i chcę udać się na zwiedzanie miasteczka.

- Czy tu jest jaka restauracja?- zapytuję. - Uj, po co panu restauracja! Pan u mnie wszystko, co chce, dostanie… Może „służbowy”?.. Jest śledź marynowany… (To zapowiedziane wszystko składało się tylko z wódki i śledzi). - Może tu jest jakaś cukiernia z muzyczką? – zapytuję w prostocie ducha, przeceniając gród Niemenczyn.

- Jest – odpowiada służąca – tu trochę dalej jest cukiernia i ma radio.

- Cicho! Nie wtrącaj się! – wrzasnął gospodarz na swoją pracownicę. – Co? Pan lubi muzykę? Niech pan siedzi, niech pan nigdzie nie idzie, zaraz będzie muzyka… I z tymi słowami chwyta ze ściany mandolinę i siadając w drzwiach, by zatarasować mi wyjście, zaczął, zawzięcie szarpiąc struny, wygrywać jakieś tango. Byłem rozbrojony uprzejmością gospodarza. Zdecydowałem się na „służbowy”, śledzia i na butelkę piwa, prosząc jednocześnie, by zaniechał swych produkcji artystycznych.

(Cdn.)

Na podstawie „Słowa” opracował
Mirosław Gajewski

<<<Wstecz