Z piosenką przez życie
„Gdzie słyszysz śpiew, tam śmiało wstąp, tam dobre serce mają. Bo ludzie źli, ach wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają” – to dobrze znane przesłanie J. W. Goethego pewnego chłodnego ranka zaprowadziło mnie do Kowalczuk, do przyjaznej i otwartej na ludzi mieszkanki tego osiedla, Anny Vitaitiene. Przecież słowa poety zostały napisane jak gdyby z myślą o niej…
Zakamarki pamięci tej niezwykłej, niemal osiemdziesięcioczteroletniej kobiety, przechowują setki piosenek, dziesiątki przypowiastek, anegdotek i dzisiaj już mało znanych wierszy, które jeszcze jako maleńka dziewczynka deklamowała na szkolnej scenie rodzinnego osiedla. Spotkanie z panią Anną to nie tylko spotkanie z ciekawym człowiekiem, ale też treściwa wycieczka do przeszłości, która z każdym dniem nieubłagalnie odchodzi w zapomnienie. To okazja do refleksji o osobach, razem z którymi powoli odchodzi epoka ludzi skromnych, szczerych i pozbawionych jakiejkolwiek sztuczności.
Piękny głos i zamiłowanie do śpiewania pani Anna odziedziczyła po rodzicach. Piosenka była jedynym umileniem tych długich godzin, które jej mama, Antonina, spędzała pochylona nad maszyną do szycia. Śpiewaniem skracała sobie czas żmudnej pracy z igłą w ręku.
– Moja mama pochodziła z Kosiny. Lubiła śpiewać. Jej piękny głos słychać było z daleka, gdy żęła zboże w polu. Gdy była młodą dziewczyną zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Wpadła do wykopanej w ziemi piwnicy założonej deskami, w której przechowywano kartofle. Stanęła na deskę, ta załamała się i mama wpadła do jamy. Deska mocno uderzyła ją w ucho, czego następstwem było uszkodzenie słuchu. Miała bardzo dobrego ojczyma. Kupił jej maszynę do szycia. Tak oto los zarządził, że została krawcową – wspomina Anna Vitaitiene.
Ładnie śpiewał także ojciec naszej bohaterki, Józef Tankielun, rodem z pobliskich Leoniszek. Pracował jako obchodowy na kolei. We wspomnieniach córki pojawia się on jako srogi i oddany sprawie wychowania dzieci rodzic i dobry gospodarz.
– Do kościoła ojciec zawsze szedł przodem, a my, cztery siostry – Marysia, Gienia, ja i Sabina – za nim. Po kościele pilnował, byśmy nie zapomniały świątecznych sukienek zamienić na mniej odświętne. Lubił dyscyplinę. Wstawałyśmy zza stołu, trzeba było przeżegnać się i zmyć po sobie naczynia – śmieje się. Bynajmniej nie jest to jedyne światłe wspomnienie o ojcu.
Za swą „porządność” Józef Tankielun dostał honorową odznakę – Brązowego Krzyża Zasługi „za zasługi na polu podniesienia stanu sanitarno-porządkowego” – jak czytamy w dokumencie podpisanym przez prezesa Rady Ministrów II Rzeczpospolitej, Sławoja Składkowskiego.
Kobieta choć do… baletu
W roku 1942, będąc jeszcze panną, Anna zawędrowała do Kłajpedy. Najstarsza siostra dostała tam posadę telegrafistki, a ona, pojechała z nią, aby nie było jej smutno.
– W Kłajpedzie pracowałam najpierw w sklepie spożywczym, potem obuwniczym. Z czasem zostałam kierowniczką tego sklepu. A ponieważ byłam niespokojnym duchem, bardzo mię nęciło, żeby zatańczyć w balecie. Bardzo mi się balet podobał. Z tęsknotą patrzyłam na gmach teatru, który stał niedaleko mego sklepu, aż pewnego dnia odważyłam się tam wejść. No cóż, pozwolili mi spróbować, bo odpowiadałam wszelkim wymaganiom. Byłam szczupła… Ale przecież w balecie obowiązują pewne zasady i trzeba było się ubrać tak, czy może raczej rozebrać tak, jak to w balecie… No i nic z tego nie wyszło. Nie włożyłam tych kusych majteczek. Uciekłam stamtąd. Przecież byłam dziewczyną ze wsi i pewne bariery były dla mnie nie do przebrnięcia… – mówi ze szczerym uśmiechem na twarzy nasza stała czytelniczka.
W Kłajpedzie poznała swego męża, Stasysa Vitaitisa, pochodzącego ze Żmudzi.
– Chociaż jaki tam z niego był Vitaitis! Kiedyś opowiadał, że matka jego była Litwinką, ale ojciec był Polakiem o nazwisku Witajć. No, a ponieważ po wojnie Polakom w głębi Litwy nie sposób było znaleźć pracę, stał się Vitaitisem – zaznacza na marginesie. – Najważniejsze, że był człowiekiem dobrego serca i też bardzo lubił śpiewać!
W Kłajpedzie spędziła pięć lat, ale rodzinne Kowalczuki ciągnęły do siebie. W 1947 roku, po kopaniu kartofli, jak nakazywała tradycja, wzięła ślub ze Stasysem. Dom rodziców był już zbyt stary, więc po powrocie do Kowalczuk kupiła nowy, w którym to mieszka do dziś. „Brzózki przy mojej chacie, co tak smutno wzdychacie? O czym z wiatrem i chmurą tak gwarzycie ponuro?” – rozmowa o domu przywołuje refleksyjny wiersz.
Czas zabrał już dwie starsze siostry Marysię i Gienię, 13 lat temu pochowała męża Stasysa. Do wieczności odeszła koleżanka Marysia Piłat. Przyjaciółki z lat młodości, z którymi razem śpiewała: Janina Narwojsz, Janka Osińska, siostry Polińskie dawno temu wyjechały do Polski. Mimo wrodzonej werwy i pogodności, do oczu gospodyni domu mimowolnie cisną się łzy.
– Zostałam sama. Ale pośpiewam sobie, pooglądam telewizję i tym poprawiam sobie humor. „Ach, smutne jest życie me. Pragnę zapomnieć cudowny sen. Błagam i proszę cię daremnie, ja ciebie wzywam. Wróć, szczęście me!..” – i znowu smutek łagodzi jej piosenka, która jak na zawołanie płynie z ust.
Samotność łatwiej jest znosić, gdy obok jest ktoś bliski. Dzieci – Sabina i Wiktor, wnuki i prawnuki mieszkają w Wilnie i są rzadkimi gośćmi w domu rodzinnym.
Ale w te długie wieczory, szare dnie, pani Ania może zawsze liczyć na swą przyjaciółkę i sąsiadkę, Bernadettę Mikulewicz, która mieszka o kilka domów dalej. Jest tą osobą, która podaje przysłowiową szklankę wody w chwilach niedomagania. Dzwoni rano, żeby Anna nie zapomniała o zażyciu leków, wspiera i dodaje otuchy, gdy dopada chandra. Panie doskonale się rozumieją, ponieważ obie mają w duszy te same artystyczne „zagrania”, które pomagają oderwać się od rutyny życia. Łączy je nie tylko miłość do piosenki, ale też ogromny szacunek do tego, co już nie powróci. Wspomnienia o wspólnych znajomych, o ciężkich latach wojny i czasach powojennych.
Litościwe serce
Przeżyć życie to nie to samo, co przejść przez pole – twierdzi stare przysłowie rosyjskie. Życie nieraz podsuwało wiele prób i sprawdzianów: na człowieczeństwo i wrażliwość na ludzkie nieszczęście. Na pamięć pani Anny przychodzą sceny wypędzania do getta kowalczuckich Żydów, wspomnienia o tragedii wywózek do Syberii. W drodze na wschód czerwone wagony zesłańców przystawały na kolei w Kowalczukach.
– Wiadomo, że w sytuacji, w której znaleźli się zaryglowani w wagonach ludzie, trudno było już w czymkolwiek pomóc. Ale razem z ojcem i starszą siostrą chcieliśmy w jakiś sposób ich poratować. Nalewaliśmy wodę do butelek i przywiązywaliśmy je do sznurka. Do drugiego końca sznurka przywiązywaliśmy kamień. Rzucamy kamień do małych okienek wagonów, a spragnieni więźniowie ciągną te butelki do siebie za sznurek. Znaliśmy język rosyjski, więc podchodziliśmy do konwojujących wagony żołnierzy i prosiliśmy, żeby pozwolili nam napoić biedaków. Raczej pozwalali, bo to przecież też byli ludzie.
Uwięzieni rzucali nam przez okna listy, a my nosiliśmy je na pocztę i wysyłaliśmy do wskazanych na kartkach adresatów – mówi drżącym głosem, komentując z gorzką autoironią, że zawsze lubiła gdzieś wsunąć swoje pięć groszy.
– Widziałam raz jak ruski żołnierz garściami skubał i jadł pokrzywę. Przyszedłszy do domu opowiedziałam o tym mamie. Nazajutrz mama ugotowała jajka, a ja mu je zaniosłam. Jadł i płakał… Jak to sobie przypominam, serce mi się z bólu ściska. Wiele w życiu widziałam, ale sama starałam się nie płakać. Mogłam oddać ostatni kawałek chleba. A radą na mój własny smutek była piosenka. „Wojenko, cudna pani, świat cały śpi spokojnie. I wcale o tym nie wie, że nie jest tak na wojnie, jak jest w żołnierskim śpiewie…” – rzewnie zaciąga Anna Vitaitiene, a wtóruje jej sąsiadka, pani Bernadetta. Niektórych pieśni dopiero się uczy i zapisuje je w kajecie. Przed niespełna pięcioma laty w Kowalczukach Bernadetta Mikulewicz założyła zespół „Przyjaciółki”, który na początku swej działalności chętnie sięgał po piosenki z repertuaru pani Ani. A i ona sama nieraz wspomagała zespół swoim głosem.
To wszystko dała szkoła
Gawędząc o tym, jak szybko ucieka czas, obie panie sięgają wspomnieniami do odległych szkolnych lat. Padają nazwiska nauczycieli: Gorodecki, dyrektor szkoły, Drejkowa, Malinowska, nauczyciel muzyki pan Kordowicz. Pięknie grał na skrzypcach, prowadził 30-osobowy chór.
– Do wybuchu wojny w Kowalczukach szkoła była na bardzo wysokim poziomie. To była sześcioklasowa publiczna szkoła powszechna. I wszystkie święta: 3 Maja, 11 Listopada, urodziny Józefa Piłsudskiego były u nas obchodzone bardzo uroczyście. Szkoła szykowała występy, bawiono się przy ognisku. A scena była na skrzyżowaniu ulic. Tutaj, gdzie dzisiaj stoi mój dom. Część pomieszczeń mego rodzinnego domu, a liczy on już 108 lat, była wynajęta pod szkołę – opowiada Bernadetta Mikulewicz. Od lat pani Bernadetta gromadzi wszelkie informacje dotyczące Kowalczuk.
Dzisiaj, na około 2 tys. mieszkańców, tylko 7 rodzin jest rdzennych. Do nich należą też obie panie.
Według pani Bernadetty to właśnie szkoła była dawniej tą kolebką patriotyzmu, w której zaszczepiało się miłość do słowa ojczystego, do Ojczyzny i człowieka. I były to, jak powiada, uczucia szczere, nie na pokaz.
– Mój pierwszy wiersz patriotyczny deklamowałam, gdy byłam w czwartej klasie. A było to 11 listopada, gdy nasza Polska zrzuciła kajdany: „Na Saskim Placu jest cichy grób, barwią się kwiaty u jego stóp. A w grobie, krwawy świętymi rany, leży nasz polski żołnierz nieznany (…)” – recytuje strofę za strofą Anna Vitaitiene od początku do końca, jakby się ich nauczyła dopiero wczoraj.
Nic tylko podziwiać jej fenomenalną pamięć. Chociaż sama pani Anna otwarcie przyznaje się do tego, że pamięć czasami lubi zamykać w szufladkach fragmenty piosenek i wierszy. Innym zaś razem wszystkie otwiera na oścież. Tak też było w dniu naszego spotkania. Można jedynie ubolewać, że gazeta ma ustalone ramy i przede wszystkim z tego względu nie możemy wydrukować tych utworów, którymi tego dnia obdarowała mnie rozmówczyni „Roty”. Bez wątpienia jest to cenny materiał dla osób gromadzących folklor naszego kulturowego pogranicza.
Na myśl przychodzą jej słowa coraz to nowych piosenek. A na każdą sytuację życiową – poważną albo komiczną – ma zawsze gotową przypowiastkę albo żartobliwą przyśpiewkę: białoruską, polską, litewską…
– Przychodzi zalotna panienka do kościoła. Patrzy, a tu tylu chłopaków ładnych! Uklękła i żegna się: „Żeby piękny, żeby ładny, żeby zuch. A nie jeden, ale dwóch!” Ależ widzi, że żaden na nią nie zwraca uwagi, więc wychodząc z kościoła żegna się już inaczej: „Siaki taki, byle jaki, aby tylko był…”. Bywa i tak. Oczywiście, że do śpiewania potrzebny jest odpowiedni nastrój, spokojne nerwy. Wtedy te pieśni same z duszy płyną. Bywa, że jak się zdenerwuję, to i tych piosenek się nie chce. Ale na ogół o smutnych rzeczach staram się nie pamiętać – stwierdza i zaraz zaciąga po białorusku: „Pamaleńku, pacichońku, Symon honie samohonku!”
Pieśń była lekiem na całe zło…
Poszły w niepamięć te czasy, kiedy młodzież na wsiach po ciężkiej pracy, przesiadywała na żerdziach i śpiewała, śpiewała do późnej nocy…
– Jakże było wesoło! Nieważne, że czasy były ciężkie, ubogie. Ale byliśmy młodzi i życie wydawało się nam najpiękniejsze. Dziś prawie na każdym podwórku stoją samochody. I mimo to, że przeżywamy ciężkie czasy, biednie nie żyjemy. A śpiewać młodzież przestała, bawić się nie potrafi, stare pieśni już nikogo nie interesują, nawet dla samej historii. A przecież ludzie muszą się jakoś podtrzymywać na duchu, rozweselać. Zwłaszcza teraz… – uważa założycielka i kierowniczka zespołu „Przyjaciółki”. I mówi, że najważniejszym celem jest zachowanie całej bogatej spuścizny kulturowej Wileńszczyzny. A można ją zachować tylko w jeden sposób – przekazując młodym pokoleniom. Ileż jeszcze jest nie wyśpiewanych pieśni!
– Całe życie pracowałam. Różnie bywało: i lepiej, i gorzej. Trzeba było z pracy żyć. Mnie bogactw nigdy nie było potrzeba. Złoto, co tak wabiło tego uwodziciela w piosence o dziewczynie i Cygance, mnie nie błyszczało. Mnie było po prostu wesoło. Ale cóż… „Upływa szybko życie, jak potok płynie czas, za rok, za dzień, za chwilę, razem nie będzie nas…” – zanuciła na pożegnanie Anna Vitaitiene, jedna z najstarszych mieszkańców Kowalczuk.
Irena Mikulewicz
Na zdjęciach: Anna Vitaitiene (w środku) w gronie rodiny; chwile samotności pomaga rozjaśnić wierna przyjaciółka i sąsiadka Bernadetta Mikulewicz (od lewej).
Fot. archiwum rodzinne i autorka