Z politycznego podwórka

„Vilnius musu – o mes rusu“

28 października minęła 70. rocznica wkroczenia wojska litewskiego do Wilna, które zostało przekazane Litwie przez Stalina na mocy specjalnej umowy. Sowiecki dyktator „wspaniałomyślnie” obdarowywał Litwinów Wilnem, które kilka tygodni wcześniej w sposób bandycki zrabował Polsce.

Władze międzywojennej Litwy, które zachowały życzliwą wobec Polski neutralność w trakcie działań wojennych, nie zdołały jednak oprzeć się pokusie przejęcia Wilna od sowietów w zamian za ulokowanie baz Armii Czerwonej na własnym terytorium. Podpisując umowę z ZSRR w sprawie przekazania Wilna nieświadomi istnienia tajnego protokołu paktu Ribbentrop-Mołotow rządzący w Kownie przyjęli tak naprawdę pocałunek śmierci od Stalina. Za niespełna rok Litwa znikła z mapy świata, stając się -nastą republiką Kraju Rad. Wówczas to w narodzie litewskim zrodziła się smutna rymowanka: „Vilnius musu – o mes rusu”.

W 70. rocznicę wyżej opisanych wydarzeń w stolicy niepodległej Litwy, powróciła dyskusja na temat odzyskania Wilna. Padają różne oceny kontrowersyjnej decyzji sprzed laty. Jedni twierdzą, jak wnuk Justasa Paleckisa (zasłynął z wyjazdu do Moskwy, gdzie w imieniu narodu prosił o włączenie Litwy w skład ZSRR), Algirdas Paleckis, że nie było innego wyjścia, gdyż inaczej Stalin Wilno mógł przekazać Białorusinom, inni z kolei są zdania, że umowa ze Stalinem była błędem. W słynnych rozmowach telewizyjnych na temat historii z profesorem Alfredasem Bumblauskasem profesor Raimundas Lopata stwierdził wprost, że Wilno Litwie przypadło z rąk Stalina wskutek umowy Ribbentrop- Mołotow, a nie wskutek procedur demokratycznych. Tak śmiała wypowiedź jeszcze kilka, kilkanaście lat wcześniej zostałaby uznana na Litwie za herezję. Należy więc w tym miejscu z uznaniem przyznać, że zachęta prof. Bumblauskasa, by skończyć z mitologizowaniem historii Wilna, zaczyna odnosić skutki.

Inne natomiast wątki rocznicowych dyskusji pokazują, iż pozostają, niestety, nadal interpretacje, które są dla strony polskiej zgoła nie do przyjęcia. Dla przykładu: w dyskusji zorganizowanej przez agencję ELTA jej uczestnicy odnosząc się do historii Wilna z pierwszej połowy XX wieku ciągle używali pojęcia polskiej okupacji miasta. Trudno przystać na takie postrzeganie wydarzeń z roku 1920. Jeżeli bowiem mielibyśmy się zgodzić na taką interpretację wydarzeń sprzed blisko 90. laty, musielibyśmy wówczas zmienić samą definicję pojęcia słowa okupacja. Za okupację bowiem uznaje się na całym świecie zagarnięcie wskutek przemocy przez jedno państwo (jej siły zbrojne) terytorium należące do innego państwa. Jak wiadomo każdemu, Wilno przed rokiem 1920 należało do Rosji carskiej, która okupowała miasto biorąc udział wraz z innymi mocarstwami w rozbiorach Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W październiku roku 1920 wojska odradzającego się państwa polskiego na skutek działań militarnych wyparły wojska bolszewickie ze wschodnich rubieży swego państwa, odzyskując m. in. Wilno i Lwów. Owszem, w przypadku Wilna był użyty przez Piłsudskiego fortel (inscenizacja „buntu” gen. Żeligowskiego, który „samowolnie” na czele wileńskiej dywizji powrócił do swego rodzinnego miasta), gdyż rozbita i cofająca się armia Tuchaczewskiego, nie będąc w stanie utrzymać Wilna w swych rękach, w ostatniej chwili przekazała go neutralnej Litwie. Aby odzyskać miasto zamieszkałe wówczas w ponad 60 proc. przez Polaków, którzy praktycznie in block optowali za przynależnością ich grodu do Polski, i zaledwie kilka procent Litwinów, optujących za Litwą, Piłsudski nie miał innego wyjścia. Musiał działać trochę jak sienkiewiczowski Zagłoba, jeżeli chciał uniknąć wojny domowej na skalę powstań śląskich.

Żeligowski w ten sposób praktycznie bezkrwawo wkroczył do Wilna, gdzie zresztą był entuzjastycznie przywitany przez mieszkańców. Jeżeli jednak mielibyśmy przyjąć interpretację litewskich polityków i wielu historyków, że była to okupacja, należałoby wtedy uznać, że Polacy okupowali sami siebie. A takie stwierdzenie przecież kłóciłoby się z inteligencją. Moim zdaniem więc, rację w tej sprawie ma wspomniany już prof. Bumblauskas, iż litewsko-polski konflikt o Wilno był skutkiem wojny (osobiście powiedziałbym raczej wojenki) domowej, rozwodu dwóch narodów po trwającym kilka stuleci małżeństwie, który w owym czasie nie mógł się skończyć inaczej.

Żeby skończyć komentarz na ciągle drażliwy na Litwie temat nie tak ponuro oddaję słowo świadkowi wydarzeń sprzed 70 laty Bronisławowi Krzyżanowskiemu, który w swej książce „Wileński matecznik” na sprawę przekazania Wilna Litwie Kowieńskiej potrafił spojrzeć z nutką humoru. Oto atmosfera panująca w Wilnie zapamiętana przez autora w pamiętnym październiku roku 1939.

„Już od połowy października mnóstwo pogłosek twierdziło, że hufce litewskie, gotowe do triumfalnego wkroczenia, stoją gdzieś blisko. Dowcipnisie uważali, że Litwa poszukuje czołgu na wjazd do Wilna – bez tego rekwizytu nowa państwowość nie mogła się należycie zaprezentować. Ponoć depeszowano do Łotwy o wypożyczenie jednego, a ta miała oddepeszować: „Jeden czy wszystkie trzy?”.

(...) Po szeregu błędnych zapowiedzi i niedotrzymanych terminów wojska litewskie wkroczyły do Wilna w sobotę 28 października. Z czołgiem czy bez czołgu, oddziały schludnej litewskiej piechoty w zielonych mundurach zaroiły się na Zielonym Moście i weszły do śródmieścia ul. Wileńską. Na skrzyżowaniu Wileńskiej i Mickiewicza czekała je owacja ze strony dość szczupłej, ale akustycznej grupy Litwinów, wyraźnie przybyłych w pierwszym rzucie. Górą biegły w poprzek ulicy transparenty z litewskimi napisami, w języku jeszcze zupełnie nie zrozumiałym dla Wilna. Był też jeden w języku polskim: „Niech żyje armija litewska”. Pisownia zdradzała niezbyt głęboką znajomość ortografii polskiej. Ulica patrzyła na maszerujących w nieufnym milczeniu, rozważając niestałość spraw tego świata”...

Tadeusz Andrzejewski

<<<Wstecz